poniedziałek, 11 lipca 2016

Msza cicha, Msza śpiewana - jak to jest w Polsce ?

Na wartościowej stronie UNACUM.PL pojawiło się niedawno tłumaczenie ciekawego tekstu odnoszącego się do sytuacji amerykańskiego tradycyjnego katolicyzmu pt. Kwestia wszechobecnej Mszy cichej i rzadko odprawianej Mszy śpiewanej.

Jego analizę rozpocznę od uwagi translatorskiej. Używane w języku angielskim wyrażenie "Low Mass" tłumaczone jest na polski zamiennie: "Msza cicha" lub "Msza recytowana". Jest to niepoprawne. Synonimem do "Mszy cichej" jest pojęcie "Msza czytana", podczas gdy "Msza recytowana" - inaczej "Msza dialogowana" to potworek ruchu liturgicznego z I połowy XX wieku, charakteryzujący się tym, że ogół wiernych recytuje na głos kwestie przewidziane dla ministranta w księgach liturgicznych.

Uporządkujmy to zatem: Msza śpiewana – angielskie: High Mass, łacińskie: Missa cantata oraz Msza czytana (cicha) – angielskie: Low Msza, łacińskie: Missa lecta/ Missa secreta. Sam tekst można zaś streścić w następujących punktach:

1. Uczestnicy i organizatorzy Mszy preferują celebracje Mszy cichej, która trwa krócej i wymaga mniejszych nakładów pracy od przygotowywania Mszy śpiewanej.
2. Nie podejmuje się śpiewania Mszy uroczystej z uwagi na brak kompetentnych kantorów.
3. Ludzie preferują Mszę cichą, gdyż doświadczają poprzez nią bliższego kontaktu z Bogiem.


Polska rzeczywistość jest jednak nieco odmienna. Po pierwsze, wierni zwykle nie mają wyboru między Mszą czytaną a Mszą śpiewaną. Szczerze mówiąc, nie mają żadnego wyboru. Aktualnie jest jedynie ok. 40 miejscowości (wliczając Msze postindultowe oraz kaplice FSSPX), w których jest dostępna cotygodniowa Msza tradycyjna. Wybór zatem niemal wszystkich wiernych, pomijając może mieszkańców Warszawy, Krakowa i Wrocławia oraz okolicznych miejscowości, sprowadza się do alternatywy: „iść albo nie iść”.

Ponieważ w Polsce zatraciliśmy na dziesięciolecia ciągłość celebracyj liturgii klasycznej, to mamy do czynienia raczej z naśladownictwem wzorców tradycjonalistów francuskich i niemieckich niż kontynuacją przedsoborowych zwyczajów polskich. Ubolewam nad tym, mając równocześnie świadomość, iż nie były one w pełni zgodne z rubrykami Mszałów i wytycznymi Stolicy Apostolskiej. Zwykle odprawiano u nas Mszę czytaną, podczas której, przez większość jej trwania śpiewano pieśni wyrażające prawdy wiary katolickiej. Jeśli zajrzycie do starych modlitewników czy śpiewników, znajdziecie tam dziesiątki takich propozycyj. W okresie bożonarodzeniowym śpiewano tak również kolędy. Wszystko to wyjaśnia, czemu nasze stare księgi zawierają tak długie, liczące po kilkanaście zwrotem pieśni. Praktyka Novus Ordo, ale także przywracanego rytu katolickiego niestety ich nie wykorzystuje.

Co do oprawy muzycznej polskich liturgij, to również nie jest najlepiej, choć problemy są zupełnie inne niż u Amerykanów. Nim tradycyjna liturgia zaczęła powracać do polskich kościołów, pojawiły się tu i ówdzie środowiska pasjonatów muzyki dawnej. Mam wielki szacunek dla dorobku Marcina Bornus -Szczycińskiego czy Marcelego Peresa, ale nie uważam, że ich osiągnięcia powinny dominować we współczesnej oprawie tradycyjnej liturgii katolickiej. Ponadto ich uczniowie jakże często są o lata świetle od wyżej wymienionych mistrzów, skutkiem czego wartość artystyczna imitacji muzyki dawnej bywa tu i ówdzie wysoce niezadowalająca. O ile można tolerować, by podczas Festiwalu Muzyki Dawnej w Jarosławiu liturgia była w pewnym sensie dodatkiem do muzyki, to nierzadko uczestnicząc we Mszy trydenckiej w Polsce ma się wrażenie, że to jest stan permanentny. Obserwuję u wielu polskich tradycjonalistów bardzo niepokojącą tendencję. Tak jak w liturgii posoborowej Msza bywa własnością "przewodniczącego liturgii", który staje się swoistym mistrzem ceremonii, to u nas rolę tę przejmują osoby odpowiedzialne za oprawę muzyczną. Bardzo często to one kreują liturgię, w której celebrans jest jakby dodatkiem do niszowego śpiewu. Św. Pius X potępiał tę praktykę w odniesieniu do najpiękniejszych dzieł sakralnych muzyki europejskiej, u nas podobną pozycję zdają się zajmować wielbiciele rekonstrukcyj śpiewu plebejskiego.

Poza ich niszą często jest pustka. Zauważmy, że niedzielna Msza tradycyjna jakże często może być celebrowana tylko w porze obiadowej. Jest to zatem czas nieobecności organistów, pracujących w kościołach od 7 do 13 i powracających na Mszę popołudniową.

Skutkiem tego wszystkiego jest nieobecność organów w bardzo wielu lokalizacjach z Mszą trydencką. Co za paradoks! Nowusowcy rugują je na rzecz gitar, a paleotradycjonaliści zastępują chorałem czy też raczej pseudochorałem pseudogregoriańskim. Wielokrotnie spotkałem się ze zdumieniem i rozczarowaniem wiernych, szukających na tradycyjnej Mszy piękna muzyki liturgicznej i znajdujących te dziadowskie zawodzenia i smędzenia, które powinny mieć miejsce jedynie w klasztorze klauzurowym grupującym przygłuchych fratrów. "Gdzie są organy, gdzie jest chorał gregoriański, taki jaki znamy z płyt kompaktowych?!" - pytają zdezorientowani katolicy wychodzący z Mszy trydenckiej i zbyt często nigdy na nią nie wracający.

Wiem, że w tym momencie krytykuję, być może mocno i brutalnie, ludzi poświęcających swój czas i pieniądze, którzy realizują pasję bycia kantorami i sądzą, że w ten sposób najlepiej jak potrafią służą Bogu. Apeluję jednak i do nich o pokorę, aby zastanowili się, na ile faktycznie przyczyniają się do większej chwały Bożej i zbawiania dusz.

Jakie proponowałbym rozwiązanie? By wbrew wielowiekowemu polskiemu nawykowi mierzyć zamiary na siły. By dostosowywać się do możliwości i rozwijać stopniowo, krok po kroku. Przez setki lat nie mieliśmy znamienitych tradycyj liturgicznych w terenie, poza największymi ośrodkami. Lepiej zatem rozpoczynać celebrację Mszy tradycyjnej od skromnej Mszy cichej, z dwoma ministrantami. I lepiej opłacić profesjonalnego organistę, który po krótkim przyuczeniu zagra i zaśpiewa podstawowe melodie niż snobować się na formowanie zespołu kantorów, którzy udźwigną ciężar obowiązków nakładanych nań przez Mszę śpiewaną. Nie od razu Kraków zbudowano.