We wrześniu 2017 r. w Rzymie odbyły się obchody 10 rocznicy wejścia w życie motu proprio „Summorum pontificum” Ojca Świętego Benedykta XVI. Konferencja zgromadziła tym razem nie tylko tradycjonalistów z Instytutów Dobrego Pasterza oraz Chrystusa Króla Najwyższego Kapłana, dominikańskiego Bractwa św. Wincentego Ferreriusza czy FSSP, ale również wszystkich najznamienitszych oponentów argentyńskiego biskupa Rzymu, wśród których trzeba wskazać kardynałów Burke, Sarah i - co traktuję jako pewną niespodziankę – Müllera. Był on zapowiadany wśród gości jako prefekt Kongregacji Nauki Wiary, czyli przełożony Komisji Ecclesia Dei. Nie pełni już tej funkcji od lipca 2017 r. Niemniej, jego bliższa współpraca ze zdeklarowanymi konserwatystami to zdecydowanie dobra wiadomość.
Do niedawna lekceważyłem zupełnie ryzyko ograniczenia zapisów motu proprio Summorum Pontificum przez Franciszka Papieża. Wydawało się, że posoborowie robi wystarczająco dużo w zakresie praktycznego torpedowania równouprawnienia Mszałów, że niepotrzebne jest nikomu wprowadzanie dodatkowych restrykcyj. Że świetnie się sprawdza polityka zamilczania tradycyjnego katolicyzmu. Że jesteśmy zbyt małą mrówką w skali świata, by modernistyczny słoń uznał za stosowne rozejrzeć się, gdzie ma tupnąć. Jednak niepokojące pogłoski pojawiły się jako tło możliwego „porozumienia” pomiędzy Watykanem a Bractwem św. Piusa X, według którego prawo do odprawiania Mszy w tradycyjnej formie rytu rzymskiego miałoby zostać ograniczone do członków prałatury personalnej, utworzonej dla „pojednanych” członków FSSPX.Być może kard. Gerard Müller storpedował te zamysły swojego pryncypała podsuwając mu do aprobaty list zamrażający „dialog ekumeniczny” Bergoglio – Fellay, poprzez postawienie Piusowcom żądań, których oni żadną miarą przyjąć nie mogą.Miałby za to u nas dodatkowy dług wdzięczności.
Po namyśle muszę zrewidować nazbyt optymistyczne prognozy. Zastanówmy się zatem, na czym polega wojna posoborowia z katolicyzmem, co jest polem bitwy i co jej metodami. Nauczanie Kościoła katolickiego opiera się o trzy filary: dogmatykę, liturgikę i etykę. Posoborowie od swego zarania atakuje dwa pierwsze spośród nich, zaczynając od błędów w zakresie eklezjologii i wolności religijnej Soboru Watykańskiego II oraz ekumeniczny charakter Nowej Mszy. Sami papieże Paweł VI i Jan Paweł II równocześnie demolowali liturgikę i dogmatykę oraz potwierdzali nauczanie Kościoła w zakresie nierozerwalności małżeństwa, wypowiadali się przeciw aborcji i antykoncepcji. Ich podwładni – kardynałowie, biskupi, episkopaty, poszczególni duchowni i profesorowie teologii – różnie podchodzili do tematu. Jedni pozostawali w jedności nauczania z papieżami (pracując przy okazji ciężko na stereotyp, że Kościół najbardziej interesuje się przykazaniem „nie cudzołóż”), inni zaś – zdecydowanie bardziej liczni – kwestionowali i kontestowali doktrynę katolicką, aplikując do niej zasady posoborowej teologii.
Co można by uznać za kwintesencję posoborowej teologii? Myślę, że są to zwulgaryzowane tezy Jana von Balthasara, rozważającego nadzieję powszechnego zbawienia. Koncepcje te bardzo dobrze wpasowały się w rzeczywistość drugiej połowy lat sześćdziesiątych XX wieku, erę rozluźnienia dyscypliny kościelnej i fałszywego, bezrefleksyjnego optymizmu, a więc postaw zbieżnych z pustoszącą i wyjaławiającą świat Zachodu rewolucją seksualną. Trudno byłoby znaleźć tę ideę (lub choćby przesłanki dla niej!) w dokumentach Soboru Watykańskiego II, jest już natomiast doskonale obecna w „debiutanckiej” encyklice Jana Pawła II pt. „Redemptor hominis”.
„Redemptor hominis” jest manifestem antropocentryzmu. Według polskiego papieża posoborowego „wszystkie drogi Kościoła prowadzą do człowieka”, zaś „Chrystus zjednoczył się z każdym człowiekiem”. Żeby nie było żadnych wątpliwości, co do skuteczności aktu, jaki zaistniał wraz z Tajemnicą Wcielenia, Jan Paweł II doprecyzowuje: „Chrystus raz na zawsze się zjednoczył z każdym człowiekiem”. Czy konieczne jest przyjęcie chrztu w celu uzyskania godności dziecka Bożego? Czy możliwe jest odtąd popełnienie przez któregokolwiek z ludzi grzechu śmiertelnego? Jaka jest rola spowiedzi i uzyskania rozgrzeszenia? Czy człowiek dysponuje jeszcze wolną wolą, skoro tak mocno został obdarzony łaskami Bożymi?
Tak mocno przez nas w Polsce krytykowany posoborowy katolicyzm krajów Europy Zachodniej, ów „katolicyzm bezobjawowy”, dokonał mistrzowskiej recepcji teologii antropocentrycznej. Rozwinięte społeczności błyskawicznie dostosowały się do idej „Redemptor hominis”. W najwygodniejszy dla siebie sposób.
Komunikat ten odczytano jako: możesz się zupełnie nie starać, a mimo to i tak pójdziesz do nieba. O ile niebo istnieje, bo religia to przecież tylko średniowieczne przesądy. Liczy się tylko to, co jest tu i teraz. Jest to z jednej strony wielka pochwała lenistwa, niestaranności, a z drugiej strony – nihilizmu. Paradoksalnie można powiedzieć, że koncepcja, która według Wojtyły miała ukazywać nieskończoną dobroć i miłosierdzie Boga, w praktycznym ujęciu prowadzi do Jego marginalizacji i lekceważenia. Sfabrykowano koszmarną liturgię (Novus Ordo), która niczego nie wymaga od uczestników. Nadto teologia antropocentryczna odcisnęła swe piętno na współczesnej architekturze i wystroju świątyń, na muzyce i szatach liturgicznych, na mentalności duchownych i świeckich. Stworzyła całą posoborową religię - taką, jaką ją znamy.
Z kronikarskiego obowiązku dopowiem, że herezja powszechnego zbawienia jest głoszona również przez argentyńskiego Biskupa Rzymu.
W świetle tego wszystkiego spójrzmy na sławetny franciszkowy dokument „Amoris laetitia”.
Zwłaszcza rozdział VIII adhortacji zawiera typowy posoborowy bełkot, rozwadniający jednoznaczną katolicką doktrynę. Bergoglio nie napisał bowiem wprost: "osoby pozostające w nowych związkach damskomęskich z osobami innymi niż te, z którymi zawarły sakramentalny związek małżeński, mogą przystępować do spowiedzi, uzyskiwać rozgrzeszenie i otrzymywać Komunię Świętą". On ograniczył się zapisania wielu zdań warunkowych i wielokrotnie złożonych, odwołujących się do praktyki duszpasterskiej, do miłosierdzia, do wspierania istniejących rodzin i dobra wychowywanych w nich dzieci.
Większość episkopatów nie miała problemu z odczytaniem intencji Argentyńczyka. Jego rodacy, Maltańczycy czy Niemcy stwierdzili, że osoby pozostające z związkach o charakterze cudzołóżczym z punktu widzenia tradycyjnej doktryny Kościoła, mogą niekiedy być dopuszczane do spowiedzi i Komunii Świętej. Wszystkie te interpretacje „Amoris laetitia" spotykały się z wyrazami aprobaty totumfackich Bergoglia, podczas gdy konserwatywna wykładnia adhortacji dokonana przez Konferencję Episkopatu Polski nie została przez Watykan równie mile przyjęta.
Jednak patrząc z perspektywy teologii antropocentrycznej na „Amoris laetitia” i jej krytykę przez katolickich konserwatystów, w tym czterech niezłomnych kardynałów (żyjących Rajmunda Burke'a i Waltera Brandmüllera oraz zmarłych niedawno Joachima Meissnera i Karola Caffarrę), jest to burza w szklance wody! Skoro akt Wcielenia Syna Bożego zjednoczył na zawsze każdego człowieka z Chrystusem, to więzi tej nie może zerwać tak trywialny problem jak niewierność małżeńska. Mało tego! Praktyka funkcjonowania posoborowia przez kilkadziesiąt ostatnich lat dopuszcza znacznie więcej niż to, na co zezwalają liberalne interpretacje „Amoris laetitia” Chyba właśnie dlatego kardynalskie dubia spotykają się z tak ostentacyjnym désintéressement ze strony Bergoglia oraz jakichkolwiek znaczących posoborowych teologów. "Nie mieszajmy myślowo dwóch różnych systemów walutowych. Nie bądźmy peweksami!" - zdają się ... milczeć.
Dla wszystkich katolickich konserwatystów walka w sprawie „Amoris laetitia” ma zupełnie inne znaczenie. Jako się rzekło, etyka to ostatni z trzech wymiarów nauczania Kościoła, który nie był dotąd sfałszowany przez modernistów. Jeśli i tu nastąpi tąpnięcie, skończy się dla nas praktyczny sens i możliwości utrzymywania "unii personalnej", poprzez którą przywódca Kościoła Posoborowego był przez lata postrzegany jako papież w rozumieniu Kościoła katolickiego. Jeśli utwierdzą się rozbieżności zarówno w teologii jak i w etyce między oboma systemami religijnymi, to dalsza ewolucja posoborowia w kierunkach znanych nam z obserwacji współczesnych sekt protestanckich (kapłaństwo kobiet, akceptacja homoseksualizmu jako równoprawnej opcji seksualnej i rodzinnej itp. itd.) będzie już tylko formalnością. Stąd zapewne większe zaangażowanie zwolenników „hermeneutyki ciągłości” po stronie sympatyków tradycyjnej formy rytu rzymskiego, obserwowane podczas konferencji Ludu Summorum Pontificum. Jest to forma demonstracji, by ratować, co się da.
Przejdźmy do podsumowania. Obecność tradycyjnej formy rytu rzymskiego w kościołach nominalnie katolickich może niebawem zostać zakwestionowana w związku z wojną między bergoglianami a ratzingerianami.
Może tak się stać, ale nie musi. Nasi wrogowie są zapewne bardziej świadomi od potencjalnych stronników, że regularna celebracja i uczestnictwo we Mszy św. Piusa V to nie tylko wybór liturgiczny, ale przedewszystkiem teologiczny, który długofalowo powinien doprowadzić do odrzucenia błędnej teologii antropologicznej. Wszak jak głosi znane powiedzenie, „lex orandi, lex credendi”.
Mówiąc kolokwialnie, Franciszek może iść na rympał. Czyli „ubogacić” tradycyjną formę rytu rzymskiego posoborowym kalendarzem liturgicznym i czytaniami, zdemolując Mszę Katechumenów. A ponieważ mało kto wdrożyłby jego polecenia, wtenczas w ramach sankcyj dla nieposłusznych znieść „Summorum Pontificum”.
Z drugiej jednak strony, w pełnej zgodzie z teologią antropocentryczną byłoby dalsze konsekwentne budowanie jednej światowej religii, w której tradycjonaliści stanowiliby tolerowany nieszkodliwy folklor, równoważony wszelakimi wspólnotami protestanckimi i postkatolickimi.
Od czego zależy rozwój sytuacji? Chyba najbardziej od postawy naszych nowych (ale wciąż zazwyczaj „niepraktykujących”, tj. nie celebrujących w tradycyjnej formie rytu rzymskiego!) sojuszników – czy kardynałowie oponenci Bergoglia będą konsekwentni w oporze przeciw niemu, czy ów opór będzie narastał i ciążył ku przedsoborowej wizji Kościoła. Oni sami muszą zrozumieć, że „Amoris laetitia" to tylko wierzchołek góry lodowej, u podstaw której są błędy teologiczne Rahnera, Balthasara i Lubaca, usankcjonowane przez posoborowe magisterium Pawła VI i Jana Pawła II. Każdy, kto chce pozostać katolikiem, musi tę fałszywą teologię odrzucić!
Tu potrzebna jest, oczekiwana przez nas tak bardzo interwencja Ducha Świętego, który w ostatnich 50 latach zdaje się odrobinę przypominać naszych mitycznych rycerzy spod Giewontu.
Skoro poniosła fiasko hermeneutyka ciągłości Ojca Świętego Benedykta XVI, która dawała pewne nadzieje na skorygowanie posoborowych błędów w obszarach liturgii i dogmatyki, wojna z modernistami jest najlepszą z dostępnych możliwości. Na tym polega dramat dzisiejszych czasów: najgorsza z możliwych wojen (wojna domowa) musi być potraktowana jako konieczność. Bo alternatywą dla niej jest … posoborowa apostazja.
Veni Creator Spiritus !!
piątek, 27 października 2017
czwartek, 5 października 2017
Słówko o ateiźmie ...
Ateiści lubią prezentować się jako ludzie oświeceni i naukowi, którzy nie wierzą w religijne bzdury, niegodne nowoczesnego, wykształconego człowieka. Jednak prawda o nich jest zupełnie inna.
Jak bowiem naukowo dowieść, że nie ma Boga? Przecież to jeszcze bardziej ryzykowne założenie niż potwierdzenie, że Bóg istnieje! Można prowadzić takie rozważania na płaszczyźnie filozofii, ale niemożliwe jest poparcie ich doświadczeniami w rozumieniu nauk empirycznych.
Twierdzenia ateistów są od strony metodologicznej zatem jakościowo dość podobne (a na pewno nie lepsze!) do twierdzeń teistycznych. Ponadto wiara w istnienie Boga może być poparta np. doświadczeniem - własnym lub cudzym. Tu "świadectwo" ateistyczne jest zdecydowanie słabsze.
Wiara chrześcijanina opiera się na przekazywanym świadectwie mającym swe źródło w Ewangeliach, odnoszącym się do uczniów Chrystusa. Fakt Zmartwychwstania na tyle odmienił ich życie i osoby, że w konsekwencji przemienił również Europę i znaczną część świata. Większość ludzi doświadcza również Boga w życiu swoim lub bliskich. Ateista musi zlekceważyć tę przesłanki, musi przesłonić je w najlepszym razie własnym negatywnym przekonaniem co do braku jakiejkolwiek nadprzyrodzoności.
Porównajmy dwie pozornie podobne postawy: agnostycyzm i ateizm. Agnostyk nie wie, czy jest Bóg, ateista wierzy, że Go nie ma. (Agnostyk może też po prostu być zupełnie niezainteresowany kwestią istnienia lub nieistnienia Boga).
Ateizm jest zatem swoistą religią, gdyż stanowi wiarę, że nie ma boga. Wszystko to implikuje bardzo wiele dalszych pseudodogmatów odnoszących się do powstania świata, rozwoju życia, pochodzenia gatunku homo sapiens. Chrześcijanin ma w tych zakresach znacznie więcej wolności, którą może wypełniać hipotezami wynikającymi z ustaleń naukowych.
Ostatnie dziesięciolecia to rozwój agresywnej ideologii ściśle powiązanej z ateizmem zwanej antyteizmem. Nie ma ona nic do zaproponowania prócz tezy, że wszystkie instytucjonalne religie są szkodliwe i prowadzą do zbrodniczego fundamentalizmu. Tyle, że w praktyce w ostatnich 250 latach nikt nie wymordował tak wielu niewinnych ludzi, co bezbożnicy. Liczba ofiar walki o nowy, „piękniejszy świat”, prowadzonej przez oświeceniowców, nazistów, komunistów oraz wszelkich innych rewolucjonistów jest szacowana na dziesiątki, setki milionów ludzi. Sporo spośród nich zostało zamordowanych tylko dlatego, że jakąś religię wyznawało i opowiadało się za systemem wartości niezgodnym z projektami owego „nowego wspaniałego świata”.
Jak bowiem naukowo dowieść, że nie ma Boga? Przecież to jeszcze bardziej ryzykowne założenie niż potwierdzenie, że Bóg istnieje! Można prowadzić takie rozważania na płaszczyźnie filozofii, ale niemożliwe jest poparcie ich doświadczeniami w rozumieniu nauk empirycznych.
Twierdzenia ateistów są od strony metodologicznej zatem jakościowo dość podobne (a na pewno nie lepsze!) do twierdzeń teistycznych. Ponadto wiara w istnienie Boga może być poparta np. doświadczeniem - własnym lub cudzym. Tu "świadectwo" ateistyczne jest zdecydowanie słabsze.
Wiara chrześcijanina opiera się na przekazywanym świadectwie mającym swe źródło w Ewangeliach, odnoszącym się do uczniów Chrystusa. Fakt Zmartwychwstania na tyle odmienił ich życie i osoby, że w konsekwencji przemienił również Europę i znaczną część świata. Większość ludzi doświadcza również Boga w życiu swoim lub bliskich. Ateista musi zlekceważyć tę przesłanki, musi przesłonić je w najlepszym razie własnym negatywnym przekonaniem co do braku jakiejkolwiek nadprzyrodzoności.
Porównajmy dwie pozornie podobne postawy: agnostycyzm i ateizm. Agnostyk nie wie, czy jest Bóg, ateista wierzy, że Go nie ma. (Agnostyk może też po prostu być zupełnie niezainteresowany kwestią istnienia lub nieistnienia Boga).
Ateizm jest zatem swoistą religią, gdyż stanowi wiarę, że nie ma boga. Wszystko to implikuje bardzo wiele dalszych pseudodogmatów odnoszących się do powstania świata, rozwoju życia, pochodzenia gatunku homo sapiens. Chrześcijanin ma w tych zakresach znacznie więcej wolności, którą może wypełniać hipotezami wynikającymi z ustaleń naukowych.
Ostatnie dziesięciolecia to rozwój agresywnej ideologii ściśle powiązanej z ateizmem zwanej antyteizmem. Nie ma ona nic do zaproponowania prócz tezy, że wszystkie instytucjonalne religie są szkodliwe i prowadzą do zbrodniczego fundamentalizmu. Tyle, że w praktyce w ostatnich 250 latach nikt nie wymordował tak wielu niewinnych ludzi, co bezbożnicy. Liczba ofiar walki o nowy, „piękniejszy świat”, prowadzonej przez oświeceniowców, nazistów, komunistów oraz wszelkich innych rewolucjonistów jest szacowana na dziesiątki, setki milionów ludzi. Sporo spośród nich zostało zamordowanych tylko dlatego, że jakąś religię wyznawało i opowiadało się za systemem wartości niezgodnym z projektami owego „nowego wspaniałego świata”.