W ramach polemik wewnątrz obozu konserwatywnego zajmiemy się dziś tekstem prof. Adama Wielomskiego pt. Plinio Corrêa de Oliveira (1908-1995), czyli teoretyk polityczny brazylijskich plantatorów, który ukazał się w numerze 2/ 2013 półrocznika Pro Fide Rege et Lege.
Periodyk Pro Fide Rege et Lege zajmuje w moim sercu szczególne miejsce: on to redagowany przez Artura Górskiego ukształtował XX lat temu moje poglądy monarchistyczne i tradycjonalistyczne, później zaś miałem radość i zaszczyt uczestniczyć w rewitalizacji tytułu przez Adama Wielomskiego. Obecne, naukowe wcielenie Pro Fide to wielkie dzieło Wielomskiego oraz świeżo upieczonego doktora (gratulacje!!) Arkadiusza Mellera. Stara gwardia czytelników pisma wciąż znajduje w nim wiele ciekawych tekstów, choć profil zamieszczanych tekstów bywa dla nas zbyt szeroki. Niestety, z recenzowanym artykułem aktualnego prezesa Klubu Zachowawczo - Monarchistycznego są jeszcze inne problemy...
Bohaterem tekstu jest Pliniusz Corrêa de Oliveira (1908 - 1995) - dwudziestowieczny katolicki intelektualista brazylijski, założyciel sieci działających na całym świecie Stowarzyszeń Obrony Tradycji, Rodziny i Własności (Sociedade da Tradiçao, Familia, Propriedade, w skrócie TFP), które w Polsce jest reprezentowane przez Stowarzyszenie Kultury Chrześcijańskiej im. Ks. Piotra Skargi
Gdybym miał w jednym zdaniu wskazać, czym różni się dzieło życia Doktora Plinio od wielu innych struktur konserwatywnych, wskazałbym na następujące walory TFP: sprawność działania, umiejętność pozyskiwania środków finansowych (które zresztą kiedyś pozwoliły uratować istnienie tytułu Pro Fide Rege et Lege) oraz stałość poglądów. Odczytując myśl założyciela pragnąłbym zastanowić się, czego nauczył tę organizację, jak sprawił, że osiągnęła swą wielkość. Tymczasem tekst prof. Wielomskiego jest rozczarowujący w swym dekonstruktywiźmie. Dość powiedzieć, że bodaj ani razu nie pada w nim odniesienie do orędzia Matki Bożej Fatimskiej.
Artykuł rozpoczyna się od przyjęcia aksjomatu, według którego "nieporozumieniem jest odczytywanie myśli Oliveiry jako uniwersalnej", gdyż "Brazylijczyk zawsze patrzył na sprawy świata i toczących się w nim sporów z punktu widzenia swojego rodzinnego kraju". Nic bardziej błędnego! Wielomski nie analizuje dorobku publicystycznego pochodzącego z pierwszych pięćdziesięciu lat życia Corrêi de Oliveiry, lecz startuje od "Rewolucji i kontrrewolucji", napisanej AD 1959. Mniej więcej w tym samym czasie powstaje brazylijskie Stowarzyszenie Obrony Tradycji, Rodziny i Własności, a sam Doktor Plinio bierze udział w Soborze Watykańskim Drugim (jako doradca biskupów Antoniego Castro de Mayer oraz Geralda de Proençy Sigauda). Nowe znajomości owocują przeszczepieniem koncepcji starcia rewolucji i kontrrewolucji najpierw do krajów Ameryki Łacińskiej, a niedługo potem do Stanów Zjednoczonych i Europy. Ostatnie trzydzieści lat życia działa Pliniusz Corrêa de Oliveira globalnie, promując orędzie Matki Bożej Fatimskiej, walcząc z komunizmem oraz rozwijając sieć organizacyj broniących tradycji, rodziny i własności, jako trzech zasady fundamentalnych koniecznych dla trwania cywilizacji chrześcijańskiej. Dostrzegana i definiowana przezeń rewolucja oznacza kryzys człowieka tzw. Zachodu, mający charakter globalny. Stąd i jego obserwacje i recepty mogą mieć zastosowanie poza Brazylią.
W tym dopiero kontekście należy osadzić sprawę tytułowych brazylijskich plantatorów. Prof. Wielomski stwierdza, że w XVI wieku plantatorzy (w tym zapewne i przodkowie Corrêi de Oliveiry) dokonali nielegalnego zaboru indiańskiej ziemi, a ów bronił tego wyboru także z uwagi na interes osobisty, uniemożliwiając powstanie w Brazylii klasy średniej posiadającej własność powstałą z parcelacji latyfundiów ziemskich. Niestety, Autor nie zapoznał się z projektami reformy rolnej, której założeniem bynajmniej nie było utworzenie "middle class". Wywłaszczenie oraz podział majątków miał obejmować także relatywnie niewielkie gospodarstwa rolne, by stworzyć drobnicę. Skutkiem tych działań byłoby z pewnością obniżenie produktywności systemu i powszechny głód. Walka z plantatorami miała charakter ideologiczny, bowiem jej zwolennicy nie opracowywali pomysłów podziału 50 % ziemi należącej do państwa, która pozostawała niezagospodarowana i rozwoju infrastruktury na tych terenach.
Znacznie ciekawszą częścią artykułu jest analiza oliveiriańskiej idei starcia rewolucji i kontrrewolucji. Niestety, Adam Wielomski skupia się na poszczególnych elementach książki, bez próby spojrzenia holistycznego. To nie jest zarzut, lecz stwierdzenie faktu. Prawdą jest zatem, że Doktor Plinio w mocno uproszczony sposób zreferował, jako niemal tożsame, renesans i reformację. Prawdą jest również, że można postrzegać dualizm pomiędzy rewolucją a kontrrewolucją na sposób manichejski. Lecz już tu należałoby spojrzeć na "Rewolucję i kontrrewolucję" z uwagi na cel, jaki przyświęcał piszącemu ją autorowi. Nie jest to książka ani z zakresu historii idei ani politologii. Jak można przeczytać na jej kartach, jest to podręcznik przeznaczony dla działaczy katolickich, którzy rozumieją, że poprzez swe czyny wybierają dobro lub zło, przybliżają lub oddalają tryumf - także doczesny - Królestwa Bożego. "Rewolucja i kontrrewolucja" może być analizowana pod wieloma aspektami, ale warto dostrzec, że jest to par excellence dzieło teologiczne, przynależące do tej samej półki co "De civitate Dei" Augustyna z Hippony, "Ćwiczenia duchowe" Ignacego Loyoli oraz "Traktat o prawdziwym nabożeństwie do Najświętszej Maryi Panny" Ludwika Grignona de Montforta. Dlatego właśnie większa część cytatów znajdujących się w dziele Doktora Plinio pochodzi z Magisterium Kościoła katolickiego. Nie ma natomiast żadnego cytatu odnoszącego się do uprawy trzciny cukrowej, kawy lub innej bawełny, który mógłby w książce zainteresować zlaicyzowanych plantatorów brazylijskich.
Gdyby Adam Wielomski pokusił się o zrozumienie oliveiriańskiej koncepcji rewolucji, dostrzegłby, że mógłby się w nią wpisać ze swoimi słynnymi katechonami. Doktor Plinio zauważył, że każdy etap rewolucji oddala nas od wzorcowego christianitas a przybliża do królestwa szatana na Ziemi. Pierwsza fala rewolucji - protestantyzm - zanegowała Kościół katolicki i jego pozycję, fala druga - to oświeceniowy deizm, walka z tradycyjnymi elitami i ogłoszenie suwerenności ludu. Falę trzecią stanowił komunizm i państwowy ateizm; dziś zmagamy się z trybalizmem, a więc z atakiem na małżeństwo, naturę ludzką i logikę. Katechoni to ci przedstawiciele poprzedniej fali rewolucji, którzy nie akceptują buntu aktualnego, np. postkomunistyczni prezydenci Łukaszenka i Putin walczący z ofensywą homoseksualizmu w życiu społecznym. Możemy traktować ich jako tymczasowych sprzymierzeńców, własnych poputczików. Dalej nie powinniśmy brnąć w zachwytach dla nich.
Poza wspomnianymi błędami systemowymi w opracowaniu Adama Wielomskiego pojawiają się też drobne błędy merytoryczne. Z naszego poletka: nie jest prawdą, jakoby Doktor Plinio i TFP odrzucili współpracę z Kościołem Posoborowym. Faktycznie, rozważane były tu różne rozwiązania, włącznie z najbardziej radykalnymi, ale nigdy ich nie przyjęto, pozostając przy koncepcji niewłączania się w spory teologiczne. To właśnie milczenie Corrêi de Oliveiry względem kryzysu najwyższych stopni hierarchii kościelnej stało się przyczyną rozejścia jego dróg z biskupem Antonim de Castro Mayerem, ale stało się to dopiero na początku lat 80-tych XX wieku, a nie bezpośrednio po Soborze Watykańskim II.
Jeszcze słówko o sprawach polskich. Rzeczywiście, esej Doktora Plinio poświęcony sytuacji katolików w tzw. prl-u Wolność Kościoła w państwie komunistycznym nic szczególnie wiele mówi nam o sytuacji naszych rodaków pięćdziesiąt lat temu. Prawda jest jednak taka, że tylko ten, kto żył pod okupacją komunistyczną, może zrozumieć innych, którzy tego doświadczali. Stąd wyjątkowo nietrafne i przesadzone sądy na te tematy konserwatystów zachodnich, takich jak Pliniusz Corrêa de Oliveira, arcybiskup Marceli Lefebvre czy ks. Malachiasz Martin
Podsumowując, Plinio Corrêa de Oliveira wciąż nie ma szczęścia do krytycznych opracowań. Po bardzo wybiórczej i lukrowanej hagiografii ("Krzyżowiec XX wieku") autorstwa prof. Roberta de Mattei kolejny znakomity naukowiec błędnie odczytał tę piękną postać i jej myśl. Tym razem w optyce przeciwnej skrajności.
niedziela, 30 marca 2014
wtorek, 18 marca 2014
Oprawa muzyczna Mszy, problem duszpasterski tradycjonalistów
Środowiska nasze słyną z krytykanctwa względem otaczającej rzeczywistości. Działamy z uszanowaniem stopni hierarchii: nie pozostawiamy suchej nitki na wypowiedziach papieża, rozstawiamy po kątach kardynałów i biskupów. Wytykamy różne niewłaściwe zachowania i stanowiska tradycyjnym kapłanom "odmiennej" obediencji (piusowcy postindultowcom, sedecy piusowcom itp.), podczas gdy "swoich" szykanujemy jedynie drzemką na kazaniu lub zmniejszeniem zrzutki na tacę. Jest wszakże jedna grupa działająca od lat na prawach "świętych krów" i im poświęcam ten wpis....
Msze tradycyjne (każdej obediencji) organizowane są oddolnie. Tworzy się grupa inicjatywna (Benedykt XVI napisał w "Summorum Pontificum" o "stabilnej grupie wiernych") i ona, namówiwszy celebransa, uczestniczy w celebrowanych przezeń liturgiach. Zwykle na początku są to Msze ciche, chyba że "znajdzie się" kantora. Kantor śpiewa wymagane części Mszy oraz intonuje inne pieśni - eucharystyczną, na introit, offertorium czy ostatnią Ewangelię. Ministranci i kantorzy są samoukami. Błędy służby liturgicznej zdarzają się, ale są widoczne dla wszystkich. Dlatego też sporadycznie zdarza się, aby najsłabszym punktem jakiegoś "ośrodka Mszy tradycyjnej" była ministrantura. Ta część systemu ma wbudowane mechanizmy samodoskonalenia.
Rzadko kiedy Mszom towarzyszy kształcony, zawodowy organista. Po pierwsze, musiałby on umieć w stopniu podstawowym łacinę. Po drugie, wierni powinni się składać na jego wynagrodzenie. Po trzecie, "postindulty" odbywają się najcześciej w środku niedzieli, czyli w jedynym czasie wolnym dla organisty, który zwykle jest zajęty od godziny 7 do 13 oraz powraca do kościoła wieczorem. Po czwarte wreszcie, skoro ośrodek z Mszą rozwija się w oparciu o śpiew kantorów, to rzadko kiedy chcieliby oni oddać komuś innemu sukces, którego częścią się stali.
Kim są kantorzy? Zazwyczaj to samoucy, którzy "wykształcają się" poprzez długotrwały śpiew. Osoby, które najaktywniej śpiewają na Mszach, stają się kantorami. Uczą się podsłuchując i obserwując innych kantorów.
Polacy nie są niestety rozśpiewanym narodem. Być może dlatego w naszym kraju szczególną popularność zdobyła specyficzna interpretacja chorału gregoriańskiego, zupełnie odmienna od najpopularniejszej na świecie recepcji metody solesmeńskiej.
Chorał gregoriański nieodłącznie kojarzy się w dzisiejszych czasach z płynną kantyleną delikatnych głosów męskich – takie wykonanie jest wręcz synonimem sakralności. Uzyskanie tej hegemonii w dziedzinie interpretacji chorału przyszło łatwo. Niemal wszyscy zakochali się w takim rodzaju śpiewu – kompozytorzy, muzycy, zwykli wierni. Wydaje się, że zaważył o tym urok gregoriańskich melodii – ich modalności, którą metoda solesmeńska sugestywnie wydobyła. - napisał znakomity organista Bartosz Izbicki w bardzo ciekawym opracowaniu pt. Trzy bitwy o chorał gregoriański.
Nasza interpretacja chorału teoretycznie ma odzwierciedlać "mocne" śpiewanie (chorał piotrkowski), które ukształtowało się w średniowieczu i utrzymało aż po wiek XIX. Nikt chyba nie rozstrzygnie, czy tak jest w rzeczywistości. Śpiew ten jest rekonstrukcją historyczną oderwaną od klasycznych kanonów estetycznych. Słuchający współczesnego sobie chorału gregoriańskiego kompozytorzy tacy jak Hektor Berlioz czy Feliks Mendelssohn - Bartholdy nazywali go "barbarzyńskim brzmieniem" czy "beczeniem baranów". W Polsce tego typu śpiew dochował się dekadę temu jakże trafnej i uroczej nazwy "wycia koszerno - stepowego".
Skąd to narzekanie na rekonstrukcjonistów muzycznych? Bo Msze często stają się prywatnym folwarkiem kantorów. Jakby ich śpiew realizował się w formie koncertu, to chętnie od czasu do czasu poszedłbym ich posłuchać, bo jestem otwarty na rozmaite doznania muzyczne. Gdybyśmy mieli w takiej Warszawie dwadzieścia Mszy, to móglbym wybrać sobie kościół także z uwagi na oprawę muzyczną. Tymczasem mój wybór jest znacznie mniejszy i niestety czasem muszę słuchać "wycia koszerno - stepowego". Znam kilka osób, które chętnie uczestniczyłyby w Mszy tradycyjnej, gdyby towarzyszył jej inny śpiew. Sądzę, że takich utraconych wiernych może być znacznie więcej, ale nie ujawniają one przyczyn rezygnacji ze słuchania Mszy trydenckiej.
Nie jest dobrze, jeśli ogon macha psem.
p.s. Niniejszy wpis został zainspirowany dyskusją na forum krzyż.
Msze tradycyjne (każdej obediencji) organizowane są oddolnie. Tworzy się grupa inicjatywna (Benedykt XVI napisał w "Summorum Pontificum" o "stabilnej grupie wiernych") i ona, namówiwszy celebransa, uczestniczy w celebrowanych przezeń liturgiach. Zwykle na początku są to Msze ciche, chyba że "znajdzie się" kantora. Kantor śpiewa wymagane części Mszy oraz intonuje inne pieśni - eucharystyczną, na introit, offertorium czy ostatnią Ewangelię. Ministranci i kantorzy są samoukami. Błędy służby liturgicznej zdarzają się, ale są widoczne dla wszystkich. Dlatego też sporadycznie zdarza się, aby najsłabszym punktem jakiegoś "ośrodka Mszy tradycyjnej" była ministrantura. Ta część systemu ma wbudowane mechanizmy samodoskonalenia.
Rzadko kiedy Mszom towarzyszy kształcony, zawodowy organista. Po pierwsze, musiałby on umieć w stopniu podstawowym łacinę. Po drugie, wierni powinni się składać na jego wynagrodzenie. Po trzecie, "postindulty" odbywają się najcześciej w środku niedzieli, czyli w jedynym czasie wolnym dla organisty, który zwykle jest zajęty od godziny 7 do 13 oraz powraca do kościoła wieczorem. Po czwarte wreszcie, skoro ośrodek z Mszą rozwija się w oparciu o śpiew kantorów, to rzadko kiedy chcieliby oni oddać komuś innemu sukces, którego częścią się stali.
Kim są kantorzy? Zazwyczaj to samoucy, którzy "wykształcają się" poprzez długotrwały śpiew. Osoby, które najaktywniej śpiewają na Mszach, stają się kantorami. Uczą się podsłuchując i obserwując innych kantorów.
Polacy nie są niestety rozśpiewanym narodem. Być może dlatego w naszym kraju szczególną popularność zdobyła specyficzna interpretacja chorału gregoriańskiego, zupełnie odmienna od najpopularniejszej na świecie recepcji metody solesmeńskiej.
Chorał gregoriański nieodłącznie kojarzy się w dzisiejszych czasach z płynną kantyleną delikatnych głosów męskich – takie wykonanie jest wręcz synonimem sakralności. Uzyskanie tej hegemonii w dziedzinie interpretacji chorału przyszło łatwo. Niemal wszyscy zakochali się w takim rodzaju śpiewu – kompozytorzy, muzycy, zwykli wierni. Wydaje się, że zaważył o tym urok gregoriańskich melodii – ich modalności, którą metoda solesmeńska sugestywnie wydobyła. - napisał znakomity organista Bartosz Izbicki w bardzo ciekawym opracowaniu pt. Trzy bitwy o chorał gregoriański.
Nasza interpretacja chorału teoretycznie ma odzwierciedlać "mocne" śpiewanie (chorał piotrkowski), które ukształtowało się w średniowieczu i utrzymało aż po wiek XIX. Nikt chyba nie rozstrzygnie, czy tak jest w rzeczywistości. Śpiew ten jest rekonstrukcją historyczną oderwaną od klasycznych kanonów estetycznych. Słuchający współczesnego sobie chorału gregoriańskiego kompozytorzy tacy jak Hektor Berlioz czy Feliks Mendelssohn - Bartholdy nazywali go "barbarzyńskim brzmieniem" czy "beczeniem baranów". W Polsce tego typu śpiew dochował się dekadę temu jakże trafnej i uroczej nazwy "wycia koszerno - stepowego".
Skąd to narzekanie na rekonstrukcjonistów muzycznych? Bo Msze często stają się prywatnym folwarkiem kantorów. Jakby ich śpiew realizował się w formie koncertu, to chętnie od czasu do czasu poszedłbym ich posłuchać, bo jestem otwarty na rozmaite doznania muzyczne. Gdybyśmy mieli w takiej Warszawie dwadzieścia Mszy, to móglbym wybrać sobie kościół także z uwagi na oprawę muzyczną. Tymczasem mój wybór jest znacznie mniejszy i niestety czasem muszę słuchać "wycia koszerno - stepowego". Znam kilka osób, które chętnie uczestniczyłyby w Mszy tradycyjnej, gdyby towarzyszył jej inny śpiew. Sądzę, że takich utraconych wiernych może być znacznie więcej, ale nie ujawniają one przyczyn rezygnacji ze słuchania Mszy trydenckiej.
Nie jest dobrze, jeśli ogon macha psem.
p.s. Niniejszy wpis został zainspirowany dyskusją na forum krzyż.
środa, 12 marca 2014
"Egzorcysta" o heavy metalu ....
Wyobraźmy sobie krótki tekst poświęcony pewnemu artyście, który streszczałby następujące fakty z jego życiorysu: Twórczość rozpoczął od utworu o jednoznacznej wymowie satanistycznej, stanowiącej pochwałę wywoływania duchów, a tuż po zakończeniu studiów przystąpił do loży masońskiej. Gdy jego buntownicza działalność antypaństwowa została zdemaskowana przez władzę, bezzwłocznie stał się konfidentem władz okupacyjnych. Następnie kontynuował karierę łącząc ją z przynależnością do kolejnej sekty antykatolickiej, a w pracy naukowej atakował Kościół katolicki. Pod koniec życia redagował pismo nawołujące do rewolucji socjalistycznej. Przez całe życie, jeśli tylko to było możliwe, prowadził się niemoralnie.
Można przedstawić życiorys i dokonania Adama Mickiewicza bez zająknięcia się o Panu Tadeuszu? Można! No to już Państwo wiedzą, jaka jest metodologia naukawa naszych "egzorcystów". Temat numeru 2/2014 załatwiają tzw. świadectwa nawróconych oraz relacje kapłanow i psychologów, stykających się z problemami duchowymi i osobowościowymi melomanów ciężkiego rocka. Oczywiście wszystko to jest o niebo lepsze od urojeń i wynurzeń niejakiego Sławomira Hawryszczuka, którego dziełko recenzowałem na potrzeby Młota latem zeszłego rocku. Nie ma w piśmie ewidentnych bzdur, ale trudno też powiedzieć, by cokolwiek konkretnego wnosiło do wiedzy czytelników.
Jeśli ostrzeżenie przed zagrożeniem ma coś wnosić do wiedzy czytelnika i go ochronić, to należy napisać je precyzyjne i konkretne. Nie powinno opierać się o zdarzenia jednostkowe, lecz jakoś odnosić do prawideł statystycznych. Przykładowo, co daje informacja o 30 ofiarach śmiertelnych turystyki w Tatrach rocznie, jeśli się jej nie odniesie do ogólnej liczby turystów, wynoszącej ok. 4 miliony osób? Czy babcia powinna bać się o życie nastoletniego wnuka, który mówi jej, że planuje wejść na Czerwone Wierchy? Co warta byłaby gazeta zapełniona reportażami z akcyj ratowniczych WOPRu oraz wspomnieniami o samobójcach, którzy rzucali się w dół przełęczy na Orlej Perci? Czy ktokolwiek rozsądny powiedziałby, że opowiada ona rzetelnie o górach?
Tymczasem nawet z najlepszego metodologicznie tekstu zamieszczonego w "Egzorcyście" pt. Muzyczna otchłań. Satanistyczne inspiracje w muzyce metalowej i ambientowej (autorka: Małgorzata Nieszczerzewska), nie można ocenić, jak przedstawione fakty mają się do ogółu zjawiska, jakim jest współczesna muzyka metalowa. Z całego numeru magazynu dowiedzieliśmy się, że na chrześcijaństwo nawróciło się trzech artystów, dwóch z zespołu Megadeth oraz jeden z Iron Maiden. Czy to wszyscy chrześcijańscy metalowcy według red. Kasjaniuka?! To zabawne, bo ja mógłbym sypnąć z rękawa kilkudziesięcioma nazwiskami/ nazwami zespołów, i to wyłącznie z najwyższej półki.
Zabrakło choćby najprostszej typologii, która definiowałaby podgatunki heavy metalu. Choćby takiej jak na załączonym zabawnym anglojęzycznym obrazku.
Mimo wszelkich stereotypów związanych z heavy metalem trudno byłoby nawet "egzorcystom" dowieźć, iż słuchanie tego rodzaju muzyki jakoś ogólnie wiąże się z niebezpieczeństwami duchowymi, tudzież popadnięciem w szemrane towarzystwo. Owszem, jest takie ryzyko, ale należałoby spróbować je zdefiniować. Nie każdy wykonawca jest wcielonym nergalem, a wielu twórców prezentuje bardzo wysoki poziom kompozytorski i wirtuozerski, poparty pozytywnym przekazem. Sam gatunek muzyczny zaś narzuca wręcz konserwatyzm i poprzez swe ścisłe definicje samoogranicza artystów. Ponadto, większość czołowych metalowców stanowią panowie w statecznym wieku, którzy jeśli zaskakują opinię publiczną, to raczej z uwagi na brak zgody z zasadami poprawności politycznej. Przykładowo, lider Kissów Gene Simmons niedawno sprzeciwił się walce z chrześcijaństwem w sferze publicznej. Gene zawsze deklarował się jako amerykański ("neokoneserwatywny") imperialista o zacięciu militarnym, zatem ta deklaracja jest szczególnie dla nas interesująca. Miłość do ojczyzny i szacunek dla dokonań przodków są wartościami szczególnie często opiewanymi przez artystów brytyjskich, więc takiego zdziwienia nie budzi uczczenie dnia świętego Jerzego przez czcigodną grupę Saxon czy płyty wydawane przez słynnego aktora sir Christophera Lee ku czci jego przodka w prostej linii Karola Wielkiego. Sir Christopher jest najstarszym czynnym artystą heavymetalowym świata.
Pomijając błędy metodologiczne, musimy pamiętać, iż teksty zamieszczane w "Egzorcyście" są sporządzane przez specyficznych ludzi. Nie wiem, z jakimi demonami zmagał się w swoim czasie red. Grzegorz Kasjaniuk (autor zamieszczonego świadectwa oraz reportażu o nawróceniu Dave'a Mustaine'a z Megadeth), ale to rzutuje na neofityzm jego podejścia względem chrześcijaństwa. Sądzę, że analogicznie musi pisać wyleczony alkoholik o źródłach, przyczynach swojego nałogu, bo dla niego każdy kontakt z lampką wina może skończyć się oktawą picia na umór. Skoro nie mam - Bogu dzięki - takich doświadczeń, to trudno, abym je w pełni zrozumiał. Pan Kasjaniuk też mógłby mieć kłopoty z przyjęciem do wiadomości, iż spora część konserwatywnych katolików szczególnie się lubuje właśnie w zwalczanym przezeń aktualnie heavy metalu.
)
Można przedstawić życiorys i dokonania Adama Mickiewicza bez zająknięcia się o Panu Tadeuszu? Można! No to już Państwo wiedzą, jaka jest metodologia naukawa naszych "egzorcystów". Temat numeru 2/2014 załatwiają tzw. świadectwa nawróconych oraz relacje kapłanow i psychologów, stykających się z problemami duchowymi i osobowościowymi melomanów ciężkiego rocka. Oczywiście wszystko to jest o niebo lepsze od urojeń i wynurzeń niejakiego Sławomira Hawryszczuka, którego dziełko recenzowałem na potrzeby Młota latem zeszłego rocku. Nie ma w piśmie ewidentnych bzdur, ale trudno też powiedzieć, by cokolwiek konkretnego wnosiło do wiedzy czytelników.
Jeśli ostrzeżenie przed zagrożeniem ma coś wnosić do wiedzy czytelnika i go ochronić, to należy napisać je precyzyjne i konkretne. Nie powinno opierać się o zdarzenia jednostkowe, lecz jakoś odnosić do prawideł statystycznych. Przykładowo, co daje informacja o 30 ofiarach śmiertelnych turystyki w Tatrach rocznie, jeśli się jej nie odniesie do ogólnej liczby turystów, wynoszącej ok. 4 miliony osób? Czy babcia powinna bać się o życie nastoletniego wnuka, który mówi jej, że planuje wejść na Czerwone Wierchy? Co warta byłaby gazeta zapełniona reportażami z akcyj ratowniczych WOPRu oraz wspomnieniami o samobójcach, którzy rzucali się w dół przełęczy na Orlej Perci? Czy ktokolwiek rozsądny powiedziałby, że opowiada ona rzetelnie o górach?
Tymczasem nawet z najlepszego metodologicznie tekstu zamieszczonego w "Egzorcyście" pt. Muzyczna otchłań. Satanistyczne inspiracje w muzyce metalowej i ambientowej (autorka: Małgorzata Nieszczerzewska), nie można ocenić, jak przedstawione fakty mają się do ogółu zjawiska, jakim jest współczesna muzyka metalowa. Z całego numeru magazynu dowiedzieliśmy się, że na chrześcijaństwo nawróciło się trzech artystów, dwóch z zespołu Megadeth oraz jeden z Iron Maiden. Czy to wszyscy chrześcijańscy metalowcy według red. Kasjaniuka?! To zabawne, bo ja mógłbym sypnąć z rękawa kilkudziesięcioma nazwiskami/ nazwami zespołów, i to wyłącznie z najwyższej półki.
Zabrakło choćby najprostszej typologii, która definiowałaby podgatunki heavy metalu. Choćby takiej jak na załączonym zabawnym anglojęzycznym obrazku.
Mimo wszelkich stereotypów związanych z heavy metalem trudno byłoby nawet "egzorcystom" dowieźć, iż słuchanie tego rodzaju muzyki jakoś ogólnie wiąże się z niebezpieczeństwami duchowymi, tudzież popadnięciem w szemrane towarzystwo. Owszem, jest takie ryzyko, ale należałoby spróbować je zdefiniować. Nie każdy wykonawca jest wcielonym nergalem, a wielu twórców prezentuje bardzo wysoki poziom kompozytorski i wirtuozerski, poparty pozytywnym przekazem. Sam gatunek muzyczny zaś narzuca wręcz konserwatyzm i poprzez swe ścisłe definicje samoogranicza artystów. Ponadto, większość czołowych metalowców stanowią panowie w statecznym wieku, którzy jeśli zaskakują opinię publiczną, to raczej z uwagi na brak zgody z zasadami poprawności politycznej. Przykładowo, lider Kissów Gene Simmons niedawno sprzeciwił się walce z chrześcijaństwem w sferze publicznej. Gene zawsze deklarował się jako amerykański ("neokoneserwatywny") imperialista o zacięciu militarnym, zatem ta deklaracja jest szczególnie dla nas interesująca. Miłość do ojczyzny i szacunek dla dokonań przodków są wartościami szczególnie często opiewanymi przez artystów brytyjskich, więc takiego zdziwienia nie budzi uczczenie dnia świętego Jerzego przez czcigodną grupę Saxon czy płyty wydawane przez słynnego aktora sir Christophera Lee ku czci jego przodka w prostej linii Karola Wielkiego. Sir Christopher jest najstarszym czynnym artystą heavymetalowym świata.
Pomijając błędy metodologiczne, musimy pamiętać, iż teksty zamieszczane w "Egzorcyście" są sporządzane przez specyficznych ludzi. Nie wiem, z jakimi demonami zmagał się w swoim czasie red. Grzegorz Kasjaniuk (autor zamieszczonego świadectwa oraz reportażu o nawróceniu Dave'a Mustaine'a z Megadeth), ale to rzutuje na neofityzm jego podejścia względem chrześcijaństwa. Sądzę, że analogicznie musi pisać wyleczony alkoholik o źródłach, przyczynach swojego nałogu, bo dla niego każdy kontakt z lampką wina może skończyć się oktawą picia na umór. Skoro nie mam - Bogu dzięki - takich doświadczeń, to trudno, abym je w pełni zrozumiał. Pan Kasjaniuk też mógłby mieć kłopoty z przyjęciem do wiadomości, iż spora część konserwatywnych katolików szczególnie się lubuje właśnie w zwalczanym przezeń aktualnie heavy metalu.
)
piątek, 7 marca 2014
Mszaliki dla dzieci - do pobrania
Dawne linki wygasły, więc zgodnie z zamieszczoną prośbą ponownie udostępniam książeczkę do nabożeństwa dla małych dzieci pt. "Msza Święta w obrazkach".
A także "Mszalik dla dziatwy" x. dr Bielawskiego, wydany w zawsze polskim Lwowie AD 1935.
Niestety, nie pamiętam już, który z WKolegów podesłał mi te skany, ale serdecznie i "bezosobowo" za nie dziękuję. Pliki po ściągnięciu wymagają pewnej obróbki (przycięcia w programie graficznym). Może ktoś z Państwa po wprowadzeniu tych korekt zechce ponownie załadować Mszalik dla dziatwy do internetu?
A także "Mszalik dla dziatwy" x. dr Bielawskiego, wydany w zawsze polskim Lwowie AD 1935.
Niestety, nie pamiętam już, który z WKolegów podesłał mi te skany, ale serdecznie i "bezosobowo" za nie dziękuję. Pliki po ściągnięciu wymagają pewnej obróbki (przycięcia w programie graficznym). Może ktoś z Państwa po wprowadzeniu tych korekt zechce ponownie załadować Mszalik dla dziatwy do internetu?