Jeśli utrzyma się wynik wyborów na prezydenta Stanów Zjednoczonych, to rok Pański 2016 będzie od niepamiętnych czasów najgorszym dla new world order. Najpierw #brexit, teraz bardzo duża szansa na porażkę Hilarii Clintonowej. Piszę o zwycięstwie Donalda Trumpa w trybie warunkowym, bo dokąd nie zostanie on zaprzysiężony jako 45 prezydent USA, nie będę pewien ostatecznego rozstrzygnięcia. Wiele może się zdarzyć między ustami a brzegiem pucharu.
Oczywiście nie twierdzę też naiwnie, że oba te wydarzenia cofną świat Zachodu przed rok 1789, albo choćby i 1914, ale niewątpliwie siły postępu mają teraz szereg nowych kłopotów, których się nie spodziewały. Niemniej w 88 minucie tegorocznego meczu Szkocja - Francja jest wynik 2:0. Demoliberalizm w odwrocie!!
Pan Donald Trump przez ponad 20 lat był w Partii Demokratycznej USA i sam w sobie nie zapowiada się na czempiona paleokonserwatyzmu. Ale zakończona ostatnio kampania wyborcza w USA doprowadziła do jednego bardzo istotnego przetasowania: kojarzeni dotąd z Partią Republikańską tak zwani neokonserwatyści opowiedzieli się po stronie totalitarnej demokratki Clintonowej. Jest szansa, że ci kryptotrockiści na dobre znikną z szeregów partii wolnościowej i konserwatywnej; partii, z którą nic prócz retoryki faktycznie ich nie łączy. Jest to bardzo istotne dla dalszego rozwoju sytuacji politycznej w USA, kraju wciąż pozostającym jedynym światowym mocarstwem. Bowiem we wszystkich kluczowych głosowaniach światopoglądowych ci fałszywi republikanie głosowali jak demokratyczna lewica. Amerykański konserwatywny elektorat wybierał ludzi, których trudno nawet określić mianem "mniejszego zła". Neokonserwatyści to większe zło, bo przez czterdzieści ostatnich lat spychali swoją partię w lewo. Zaryzykowałbym tezę, że od odejścia Ronalda Reagana z urzędu z dniem 20 stycznia 1989 r. w USA rządzi dotąd nieprzerwanie jedna partia, tak zwana neokonserwatywna. Mam nadzieję, że zmieni się to 20 stycznia 2017 r., jeśli następcą Obamy zostanie Donald Trump.
Przegrana Hillary Clinton to nie tylko zmiana jakościowa wewnątrz Stanów Zjednoczonych. To wielka szansa na zatrzymanie machiny wojennej, eskalującej wojnę światową. Na kilka tygodni przed amerykańskimi wyborami uważałem za bardzo prawdopodobny konflikt na Bliskim Wschodzie i w Europie. Do tego dążył Barrack Obama oraz ludzie, których reprezentował. Nie wykluczam, że niespodziewany wynik wyborów amerykańskich jest również rezultatem opatrznościowej interwencji boskiej, niezasłużonym aktem miłosierdzia względem umierającej cywilizacji zachodniej.
Intuicja podpowiada mi, że #dobrazmiana w Waszyngtonie może szybko przełożyć się na #dobrązmianę na Watykanie. Dlaczego?
Bo mam coraz silniejsze przekonanie, że Franciszek Papież był i jest marionetką administracji Barracka Husseina Obamy. Spójrzmy na wiązkę głównych celów ustępującego prezydenta USA: promocję „praw” mniejszości seksualnych, wolny dostęp do aborcji, pozytywny stosunek do islamu, walkę z globalnym ociepleniem i postawę proekologiczną, werbalną walkę z ubóstwem. Czy to nie zastanawiające, że wszystkie te cele były również – uwzględniając tzw. „mądrość etapu” Kościoła Posoborowego – priorytetami argentyńskiego Biskupa Rzymu?!
Oczywiście nie jestem w stanie przedstawić Państwu dowodów poświadczających tę hipotezę, ale od dawna próbuję powiązać w ciąg logiczny kolejne fakty. Ojciec Święty Benedykt XVI był postrzegany przez new world order jako wróg numer 1, jako ostatni szaniec cywilizacji chrześcijańskiej. Na miarę swych skromnych możliwości dążył do wzmocnienia Kościoła katolickiego. Jego zdecydowany głos był znakiem sprzeciwu względem możnych tego świata. Bezprecedensowa, tajemnicza, w żaden racjonalny sposób niewyjaśniona abdykacja Papieża oraz osoba i priorytety jego następcy każą nam szeroko rozglądać się po świecie za potencjalnymi spiskowcami.
Po co administracja Obamy miałaby dążyć do usunięcia lub odsunięcia Papieża Benedykta XVI? Tropiciele masonów z pewnością odpowiedzieliby nam, że rozwiązanie to przybliżyłoby ustanowienie jednej ogólnoświatowej religii oraz instalację rządu światowego. Nie jestem przekonany do tej hipotezy, aczkolwiek nie lekceważę jej. Długofalowo takie mogłyby być skutki neutralizacji Kościoła katolickiego i jego hierarchicznego przywództwa. Władze demokratyczne jednak zwykle nie działają aż tak strategicznie. One patrzą na następne wybory w swoim kraju. I nawet w tej perspektywie można widzieć szereg korzyści wynikających z zastąpienia katolickiego papieża podróbą, wulgarną kukłą.
Czy i jak można było skłonić Ojca Świętego do ustąpienia? Nie wiem, czy najlepszą metodą do tego byłby szantaż. Zapewne liczba zbrodni pedofilskich z udziałem posoborowych biskupów - masonów przekracza nawet wyobraźnię reżyserów "Młodego papieża", ale Papież Ratzinger walczył z homolobby na miarę swoich możliwości. Być może zatem łatwiej było mu wmówić, że sytuacja w kolegium kardynalskim jest stabilna i pozwoli na pewną elekcję kandydata, który będzie realizował jego linię programową, np. Angelo Bagnasco.
Papież jest najwyższym autorytetem dla katolików oraz ważnym głosem słuchanym przez innych chrześcijan oraz wszelkich innych ludzi dobrej woli. Pół świata nawet jeśli nie podąża za jego głosem, to słucha z zainteresowaniem słów, jakie wypowiada z Watykanu. Dla wszelkich środowisk lewicowych jest więc szalenie istotne, czy głos papieża wspiera stronę konserwatywną, czy też przemilcza niewygodne dla nich sprawy lub zajmuje się, kolokwialnie pisząc, bzdurami.
Przynależący do Kościoła katolickiego stanowią około 1/4 populacji Stanów Zjednoczonych. Odsetek ten od lat rośnie i powoduje, że osoby pragnące sprawować władzę w tym kraju muszą uwzględniać ów fakt w swoich kalkulacjach. Mogą zrobić dwie rzeczy: albo umieszczać postulaty katolickie w swoich programach wyborczych albo "zarządzać katolikami". Upraszczając wywód: jeszcze 50 lat temu nie można było nazwać Partii Demokratycznej USA partią lewicową we współczesnym europejskim rozumieniu tego pojęcia, a Partii Republikańskiej - prawicową. Katolicy stanowili tradycyjny elektorat demokratów. Mogło się to zmienić w sytuacji, gdy demokraci po 1968 r. opowiedzieli się za permisywizmem światopoglądowym: konserwatywni katolicy odsunęliby się wówczas od nich i zmniejszyli szansę demokratów na piastowanie władzy. Tak się jednak nie działo ani nie dzieje. Zmiany Kościoła zainicjowane po Soborze Watykańskim II osłabiły jednoznaczność stanowisk katolickich, zarówno w kwestiach etycznych, takich jak aborcja czy antykomunizm, ale także wsparły lewicowe poglądy na kwestie ekonomiczne. Wskutek tego wszystkiego populacja amerykańskich katolików jest dziś mniej konserwatywna od amerykańskiej populacji protestanckiej. (W Europie jest mimo wszystko inaczej: to protestanci są zazwyczaj znacznie bardziej na lewo od katolików).
Główną rozgrywającą administracji Obamy w pierwszej jego kadencji była sekretarz stanu Hillary Clinton. Hilaria ustąpiła ze swojego urzędu z dniem 1 lutego 2013 r., po to by skoncentrować się na walce o prezydenturę USA w kadencji 2017-2021. Papież Benedykt ogłosił abdykację w dniu 10 lutego 2013 r. Przywołane daty nie wykluczają, a wręcz dobrze pasują do mojej hipotezy: Clintonowa pilotowałaby całą operację "Czarne Buty", bo jej powodzenie istotnie zwiększało szansę w amerykańskich wyborach powszechnych. Można powiedzieć, że osiągnęłaby istotny sukces cząstkowy, bowiem na Trumpa głosowało ponad 60% ankietowanych protestantów i tylko 52% katolików. Jednak zapewne to nie wystarczyło. Wielokrotnie nam przypominano, że Hilaria Clinton uzyskała więcej głosów w wyborach powszechnych, ale Donald Trump ma szansę uzyskać więcej głosów w kolegium elektorskim. Przypomnę zatem fakt, że AD 2008 było identycznie: w prawyborach prezydenckich Partii Demokratycznej zdobyła ona najwięcej głosów powszechnych, ale wówczas to Barack Obama zdobył więcej głosów delegatów i wygrał prawybory, a później także wybory prezydenckie. Urocze szyderstwo losu.
Czy Hillary Clinton & co byliby niezdolni do przeprowadzenia operacji usunięcia Benedykta XVI? Czy kraj dość dowolnie najeżdżający w ostatnich 25 latach wszelkie możliwe państwa na całym świecie miałby opory przed agresją względem skrawka Rzymu? Wreszcie, czy byłaby to pierwsza w dziejach papiestwa operacja supermocarstwa, które ingerowałoby w wybór konklawe? Na każde z tych trzech pytań odpowiedziałbym "nie".
Amerykańscy katolicy to w znacznej części Latynosi, w tym nielegalni imigranci z Meksyku i Kuby. Trudno byłoby do nich, z punktu widzenia lewicowych demokratów z USA, kogokolwiek lepiej dopasować od Jorge Bergoglio, z jego poglądami, zachowaniem i nawykami. To kolejny argument za hipotezą o wyborze tej persony na funkcję Biskupa Rzymu przez osobę niebędącą bynajmniej Duchem Świętym.
Gdybym miał rację co do zaistnienia i przebiegu operacji "Czarne Buty", to należałoby założyć, że administracja Donalda Trumpa może zechcieć ją zakończyć i anulować. Działałaby ona w analogicznym interesie jak poprzednicy: po to, by po #dobrejzmianie na Watykanie w każdych następnych wyborach odsetek wyborców katolickich głosujących na Partię Republikańską zwiększał się o 1 %. A gdyby Bergoglio nie chciał udać się na emeryturę w trybie pilnym, mogłyby wyjść na światło dzienne rozmaite świstki trzykrotnie kserowane, zgromadzone na pewno w Argentynie w czasach dyktatury generała Videli.
Agent bez oficerów prowadzących jest wart niewiele. Lech Wałęsa jest najlepszym przykładem na potwierdzenie tej tezy. Nie zdziwię się, jeśli w ciągu najbliższego roku będziemy świadkami kolejnego konklawe. Wczoraj Franciszek skończył 80 lat, czyli osiągnął maksymalny wiek, w jakim według posoborowego prawa kanonicznego biskup powinien przejść na emeryturę. Równocześnie pamiętamy, ze prawie 2,5 roku temu powiedział on "Mój pontyfikat będzie krótki. Nie potrwa dłużej niż dwa, trzy lata". Trzymam go za słowo.
niedziela, 18 grudnia 2016
czwartek, 8 grudnia 2016
Dramat Platformy Obywatelskiej! Przegrała wybory uzupełniające w Krakowie!
Od ponad dwóch lat J.Em. kardynał Stanisław Dziwisz jest w wieku emerytalnym. Dla „kościoła łagiewnickiego” wydawało się oczywiste, że jego następcą zostanie ktoś z dotychczasowego układu kurialno - towarzyskiego. Można było się tylko zastanawiać, czy będzie to Ryś czy Raś. Czy biskup Grzegorz czy brat posła PO Dariusz? Tymczasem Franciszek Papież zrobił całemu towarzystwu brzydkiego psikusa i na strażnika konfesji świętego Stanisława mianował przedstawiciela „kościoła toruńskiego”. Pisowca, mohera i wstecznika.
Albowiem dotychczasowy arcybiskup łódzki, JE Marek Jędraszewski to hierarcha konserwatywny jak na niewyśrubowane polskie standardy. Zdarzało mu się wypowiadać przeciw galopującemu akukumenizmowi, podpadł też lewakom za pochwałę drukarza, który odmówił świadczenia usług na rzecz środowisk LGBT. Słowem, wygląda na porządnego człowieka. Niech mu błogosławi Najświętsza Maryja Panna, której święto Niepokalanego Poczęcia dziś obchodzimy!
Takie piękne były te Światowe Dni Młodzieży w Krakowie! A tu w podzięce za nie jakże okrutny afront! Czyżby limuzyna, którą wożono na Małopolsce Franciszka Papieża, była zbyt burżuazyjna?
Albowiem dotychczasowy arcybiskup łódzki, JE Marek Jędraszewski to hierarcha konserwatywny jak na niewyśrubowane polskie standardy. Zdarzało mu się wypowiadać przeciw galopującemu akukumenizmowi, podpadł też lewakom za pochwałę drukarza, który odmówił świadczenia usług na rzecz środowisk LGBT. Słowem, wygląda na porządnego człowieka. Niech mu błogosławi Najświętsza Maryja Panna, której święto Niepokalanego Poczęcia dziś obchodzimy!
Takie piękne były te Światowe Dni Młodzieży w Krakowie! A tu w podzięce za nie jakże okrutny afront! Czyżby limuzyna, którą wożono na Małopolsce Franciszka Papieża, była zbyt burżuazyjna?
poniedziałek, 21 listopada 2016
"Młody papież" - tęsknota za papiestwem
Katolicki integryzm trafił do popkultury! Dzieje się to za sprawą głośnego serialu "Młody papież", którego reżyserem jest Paolo Sorrentino, a rolę tytułową gra Jude Law.
Zarys akcji jest następujący. Podczas konklawe dochodzi do pata pomiędzy konserwatystami a liberałami. W ramach kompromisu następnym papieżem zostaje wybrany 47-letni amerykański kardynał Lenny Belardo i przyjmuje imię Piusa XIII. Przed elekcją wprawdzie wszyscy kojarzyli go z opcją konserwatywną, ale niczym szczególnym się nie wyróżniał.
Pius rozpoczyna od zmian wizerunkowych. Zrywa ze współczesnym modelem "papież - superstar", wykreowanym przez Jana Pawła II. Nie pokazuje wiernym twarzy podczas pierwszego błogosławieństwa mówiąc: "Zapomnieliście o Bogu! Nie pokaże wam swojej twarzy dopóki sobie o Nim nie przypomnicie". Równocześnie do łask wracają szaty z czasów przedsoborowych, odkurzone nieco przez Ojca Świętego Benedykta XVI. Z waszyngtońskiej bazyliki Niepokalanego Poczęcia NMP zostaje ściągnięta tiara Pawła VI, a na konsystorz wnoszą Piusa XIII w sedia gestatoria.
Młody papież inicjuje walkę z lobby homoseksualnym wewnątrz duchowieństwa i sięga po XIX wieczne argumenty do walki z nowoczesnością i laicyzmem znane nam najlepiej z nauczania Piusa IX. Ale równocześnie widzimy, że sam ma problem z ... wiarą w Boga. Problemy osobowościowe to bardzo ważny rys Lenny'ego, a ich źródłem jest dzieciństwo w sierocińcu, dokąd został oddany jako małe dziecko przez rodziców hippisów.
Po pierwszych odcinkach serialu obserwowałem prawdziwą euforię u bardzo wielu znajomych tradycjonalistów. Czy można nie pokochać papieża, który na propozycję, by wypił colę zero zamiast cherry coke, odpowiada: "Nie ulegajmy herezji"? Czy można nie pokochać człowieka, który ma różne drobne słabostki ludzkie, które doskonale rozumiemy i które również są naszym udziałem? Wszyscy tęsknimy za prawdziwym papieżem, chyba tak bardzo jak Pius XIII tęskni za rodzicami.
Nie chcę psuć zabawy spoilerami tym spośród Państwa, którzy serialu jeszcze nie zaczęli oglądać. Ale jedno napisać muszę. Pius XIII jest póki co fatalnym papieżem. Obejrzałem dotąd osiem odcinków i dopiero w ostatnim spośród nich pojawia się wątła nadzieja na poprawę. Niewątpliwie najgorzej prowadzi politykę medialną, która była i jest najwartościowszym aktywem współczesnego Kościoła. Jest oczywiście prawdą, że osobista popularność ostatnich papieży w minimalnym stopniu przekłada się na znajomość religii katolickiej, a zwłaszcza na jej pobożne praktykowanie. Ale świadomy tego papież nie może ot tak, z dnia na dzień przenieść się do rzeczywistości "więźnia Watykanu" Piusa IX. Postępowanie takie kiedyś było koniecznością, a nie optymalnym wyborem. Wydaje mi się, że najlepsze, co moglibyśmy kiedyś dostać, to papieża - katechetę, który w przystępny sposób nauczyłby wiernych podstawowych prawd wiary katolickiej.
Druga pięta achillesowa to polityka kadrowa. Nie mówię, że sekretarz stanu, kard. Voiello powinien ładnych kilka razy zostać wysłany na emeryturę, bo bez niego serial byłby znacznie uboższy aktorsko. Ale w tej dziedzinie u Piusa XIII nie dzieje się absolutnie nic nowego, nic czego nie znamy z bieżących pontyfikatów. Tymczasem właśnie ten obszar funkcjonowania Watykanu wymaga największych zmian. Przekonał się o tym Benedykt XVI i myślę, że niejednej bolesnej zdrady doświadczy jeszcze Pius XIII. Dodam, że Pius IX mógł efektywnie i innowacyjnie funkcjonować jako więzień Watykanu właśnie dlatego, że był otoczony ludźmi, na których (w większości) mógł polegać. Nawet jeśli ówcześni kurialiści prowadzili wojenki personalne, wikłali się w jakieś koterie i układy, to ich bezwzględna większość była oddanymi katolikami. Masoni i inni wrogowie Kościoła byli nieliczni w centrum dowodzenia Kościoła i musieli bardzo ostrożnie postępować, by uniknąć zdekonspirowania. Bieżąca sytuacja Watykanu jest zaś diametralnie inna.
Od początku emisji serialu (a nawet wcześniej - jak to u nas bywa) pojawiają się głosy, że będzie to serial antykatolicki, wrogi Kościołowi i wierze. Myślę, że póki co bardzo delikatnie przedstawione są realia Watykanu i skala zepsucia ludzi tam pracujących. Paradoksalnie na dzień dzisiejszy te wady skutkują jednym pozytywem: bardzo mocno paraliżują franciszkowe zapędy deformatorskie. Kurialiści biurokraci myślą o własnych karierach i na nic oraz na nikogo nie zważają. Ale mam nadzieję, że ktoś kiedyś zrobi z nimi porządek i że nie będzie nim dopiero Jezus Chrystus podczas swego powtórnego przyjścia na Ziemię.
"Młody papież" jest póki co bardzo ciekawym i inteligentnym serialem. Ma relatywnie niewiele błędów merytorycznych, a przedstawiony rozwój wydarzeń nie jest aż tak nieprawdopodobny jak się może wydawać. Przystojna twarz i inteligencja Jude'a Lawa w watykańskich i rzymskich sceneriach jest bardzo miłą odskocznią, odtrutką na kamarylę Franciszka Papieża. Ale ten serial nie był pomyślany jako promocja tradycyjnego katolicyzmu i takim narzędziem z pewnością nie jest. Jakbym miał określić pomysł na fabułę "Młodego papieża" jednym zdaniem, to napisałbym: Jean Raspail spotyka Malachiego Martina.
P.S. Jakie bzdury potrafią pisać ludzie w recenzjach. Facet z onetu: Kim jest ów młody papież? To Lenny Belardo, dla którego pierwowzorem jest zmarły w 2009 roku Lucian Pulvermacher - amerykański duchowny, założyciel Prawdziwego Kościoła Katolickiego. Wyznawca doktryny sedewakantyzmu (która - w największym skrócie - mówi o tym, że wszystkie osoby, które zasiadają na tronie papieskim po 1958 roku są antypapieżami. Doktryna powstała w efekcie zanegowania przez część duchownych ustaleń II Soboru Watykańskiego). Zwołano wtedy konklawe i powołano Pulvermachera na papieża. Przyjął imię Piusa XIII, a jego siedzibą stało się Springdale w stanie Waszyngton w USA.
Zarys akcji jest następujący. Podczas konklawe dochodzi do pata pomiędzy konserwatystami a liberałami. W ramach kompromisu następnym papieżem zostaje wybrany 47-letni amerykański kardynał Lenny Belardo i przyjmuje imię Piusa XIII. Przed elekcją wprawdzie wszyscy kojarzyli go z opcją konserwatywną, ale niczym szczególnym się nie wyróżniał.
Pius rozpoczyna od zmian wizerunkowych. Zrywa ze współczesnym modelem "papież - superstar", wykreowanym przez Jana Pawła II. Nie pokazuje wiernym twarzy podczas pierwszego błogosławieństwa mówiąc: "Zapomnieliście o Bogu! Nie pokaże wam swojej twarzy dopóki sobie o Nim nie przypomnicie". Równocześnie do łask wracają szaty z czasów przedsoborowych, odkurzone nieco przez Ojca Świętego Benedykta XVI. Z waszyngtońskiej bazyliki Niepokalanego Poczęcia NMP zostaje ściągnięta tiara Pawła VI, a na konsystorz wnoszą Piusa XIII w sedia gestatoria.
Młody papież inicjuje walkę z lobby homoseksualnym wewnątrz duchowieństwa i sięga po XIX wieczne argumenty do walki z nowoczesnością i laicyzmem znane nam najlepiej z nauczania Piusa IX. Ale równocześnie widzimy, że sam ma problem z ... wiarą w Boga. Problemy osobowościowe to bardzo ważny rys Lenny'ego, a ich źródłem jest dzieciństwo w sierocińcu, dokąd został oddany jako małe dziecko przez rodziców hippisów.
Po pierwszych odcinkach serialu obserwowałem prawdziwą euforię u bardzo wielu znajomych tradycjonalistów. Czy można nie pokochać papieża, który na propozycję, by wypił colę zero zamiast cherry coke, odpowiada: "Nie ulegajmy herezji"? Czy można nie pokochać człowieka, który ma różne drobne słabostki ludzkie, które doskonale rozumiemy i które również są naszym udziałem? Wszyscy tęsknimy za prawdziwym papieżem, chyba tak bardzo jak Pius XIII tęskni za rodzicami.
Nie chcę psuć zabawy spoilerami tym spośród Państwa, którzy serialu jeszcze nie zaczęli oglądać. Ale jedno napisać muszę. Pius XIII jest póki co fatalnym papieżem. Obejrzałem dotąd osiem odcinków i dopiero w ostatnim spośród nich pojawia się wątła nadzieja na poprawę. Niewątpliwie najgorzej prowadzi politykę medialną, która była i jest najwartościowszym aktywem współczesnego Kościoła. Jest oczywiście prawdą, że osobista popularność ostatnich papieży w minimalnym stopniu przekłada się na znajomość religii katolickiej, a zwłaszcza na jej pobożne praktykowanie. Ale świadomy tego papież nie może ot tak, z dnia na dzień przenieść się do rzeczywistości "więźnia Watykanu" Piusa IX. Postępowanie takie kiedyś było koniecznością, a nie optymalnym wyborem. Wydaje mi się, że najlepsze, co moglibyśmy kiedyś dostać, to papieża - katechetę, który w przystępny sposób nauczyłby wiernych podstawowych prawd wiary katolickiej.
Druga pięta achillesowa to polityka kadrowa. Nie mówię, że sekretarz stanu, kard. Voiello powinien ładnych kilka razy zostać wysłany na emeryturę, bo bez niego serial byłby znacznie uboższy aktorsko. Ale w tej dziedzinie u Piusa XIII nie dzieje się absolutnie nic nowego, nic czego nie znamy z bieżących pontyfikatów. Tymczasem właśnie ten obszar funkcjonowania Watykanu wymaga największych zmian. Przekonał się o tym Benedykt XVI i myślę, że niejednej bolesnej zdrady doświadczy jeszcze Pius XIII. Dodam, że Pius IX mógł efektywnie i innowacyjnie funkcjonować jako więzień Watykanu właśnie dlatego, że był otoczony ludźmi, na których (w większości) mógł polegać. Nawet jeśli ówcześni kurialiści prowadzili wojenki personalne, wikłali się w jakieś koterie i układy, to ich bezwzględna większość była oddanymi katolikami. Masoni i inni wrogowie Kościoła byli nieliczni w centrum dowodzenia Kościoła i musieli bardzo ostrożnie postępować, by uniknąć zdekonspirowania. Bieżąca sytuacja Watykanu jest zaś diametralnie inna.
Od początku emisji serialu (a nawet wcześniej - jak to u nas bywa) pojawiają się głosy, że będzie to serial antykatolicki, wrogi Kościołowi i wierze. Myślę, że póki co bardzo delikatnie przedstawione są realia Watykanu i skala zepsucia ludzi tam pracujących. Paradoksalnie na dzień dzisiejszy te wady skutkują jednym pozytywem: bardzo mocno paraliżują franciszkowe zapędy deformatorskie. Kurialiści biurokraci myślą o własnych karierach i na nic oraz na nikogo nie zważają. Ale mam nadzieję, że ktoś kiedyś zrobi z nimi porządek i że nie będzie nim dopiero Jezus Chrystus podczas swego powtórnego przyjścia na Ziemię.
"Młody papież" jest póki co bardzo ciekawym i inteligentnym serialem. Ma relatywnie niewiele błędów merytorycznych, a przedstawiony rozwój wydarzeń nie jest aż tak nieprawdopodobny jak się może wydawać. Przystojna twarz i inteligencja Jude'a Lawa w watykańskich i rzymskich sceneriach jest bardzo miłą odskocznią, odtrutką na kamarylę Franciszka Papieża. Ale ten serial nie był pomyślany jako promocja tradycyjnego katolicyzmu i takim narzędziem z pewnością nie jest. Jakbym miał określić pomysł na fabułę "Młodego papieża" jednym zdaniem, to napisałbym: Jean Raspail spotyka Malachiego Martina.
P.S. Jakie bzdury potrafią pisać ludzie w recenzjach. Facet z onetu: Kim jest ów młody papież? To Lenny Belardo, dla którego pierwowzorem jest zmarły w 2009 roku Lucian Pulvermacher - amerykański duchowny, założyciel Prawdziwego Kościoła Katolickiego. Wyznawca doktryny sedewakantyzmu (która - w największym skrócie - mówi o tym, że wszystkie osoby, które zasiadają na tronie papieskim po 1958 roku są antypapieżami. Doktryna powstała w efekcie zanegowania przez część duchownych ustaleń II Soboru Watykańskiego). Zwołano wtedy konklawe i powołano Pulvermachera na papieża. Przyjął imię Piusa XIII, a jego siedzibą stało się Springdale w stanie Waszyngton w USA.
wtorek, 8 listopada 2016
O tem, jak posoborowie robi dzieciom watę z mózgów. Cukrową!
Bratnia Redakcja "Kroniki Novus Ordo" aż zaniemówiła na widok ulotki sprokurowanej przez parafję pw. Świętej Rodziny w Szczecinie. Nie zdarza to się często, zatem skorzystajmy z okazji, by wtrącić swoje trzy grosze na ów temat.
1. .Nowocześni duszpasterze nie rozumieją, że zdziecinniałe Nowusy to najlepszy na świecie sposób, by wpoić dzieciom przekonanie, że religja to coś banalnego i naiwnego. Nawet jeśli rzeczywiście zapełniają oni kościoły, to oferują swoim młodym wiernym rozrywkę na poziomie Fasolek i innych smerfów. A z tego się szybko wyrasta. Do jakiego wieku można oglądać bajki rysunkowe? Chyba już w późnych klasach szkoły podstawowej jest to obciachem.
Identycznym obciachem dla tych samych osób będzie przyznawanie się do praktykowania religji. Zwłaszcza, że wstępne lata katechezy nie zapoznają z całem dziedzictwem Kościoła: ani z łaciną, ani z pięknemi pieśniami, ani z głęboką symboliką obrzędów. Trudno, żeby zapoznawały, skoro większość absolwentów współczesnych seminariów (słusznie zwanych przez Dextimusa "zawodówkami") takiej wiedzy nigdy nie posiadło.
Pewną próbą ratowania sytuacji są duszpasterstwa młodzieżowe. Tam wykłada się "ewangelię według świętego zioma":
... i stosuje podobnie żenujące sztuczki, dobre na kilka następnych lat. Góra do pełnoletniości. Potem wszyscy mają już swoje życie i ... swoje grzechy. Następna wizyta w kościele dopiero, jeśli trzeba ochrzcić dziecko i wziąć ślub.
2. Zupełnie nie rozumiem, czemu duszpasterze nie dostrzegają, że małe dzieci bardzo lubią być traktowane jak dorośli. Lubią siedzieć z nami przy stole, słuchać rozmów starszych, wypić kropelkę alkoholu z okazji imienin dziadka. Często nawet zjedzą flaki lub sushi tylko dlatego, że w ten sposób podkreślają swą dojrzałość. Identycznie jest z ich stosunkiem do religijności. Młody człowieczek nie odrzuci Mszy tylko dlatego, że grają organy zamiast gitary. Nikt nie rodzi się z gitarą w ręku, nie są to bynajmniej naturalne dźwięki, z jakiemi się spotykamy wszędzie dookoła.
Dla dziecka iluzja rozumienia treści jest mniej istotna od poczucia piękna. A piękno, coś starannego i dopracowanego, budzi zainteresowanie. Znacznie rzadziej widzę znudzone dziecko na Mszy trydenckiej niż na Nowusie. Nowusy są nieciekawe same w sobie. Rodzice jeszcze jakoś dają sobie na nich radę. Mamie minie ta godzina na zajmowaniu się znudzonem dzieckiem, tata połypie okiem za ładnemi parafjankami. Ale dziecko musi się nudzić, zwłaszcza jeśli nie wypada mu już biegać po kościele lub bawić się resorakami.
3. Grosz trzeci, czyli świadectwo osobiste. Tuż po pierwszej Komunji świętej w mojej parafji zmienił się proboszcz, z konserwatysty na .nowoczesnego. W ślad za tem istotnie zmieniły się nabożeństwa: kapłani rzadziej mówili Kanon, ogłoszenia parafialne powędrowały z końca kazania na pokomunję, weszły scholki i zdziecinniałe Nowusy. Szybko poszło. Tak około szóstej klasy szkoły podstawowej wyznaczono nam na katechetkę starszą zakonnicę, panią około sześćdziesiątki. Bidula targała do sali katechetycznej gitarę i coś nam na niej smęciła. Tyle, że w tamtych latach młodym chłopakom imponował thrash i heavy metal, przy których kiepsko nastrojony "akustyk" mógł budzić co najwyżej politowanie. Nie złapaliśmy więc bakcyla oazowego od siostry zakonnej. Nigdy nie rozumieliśmy jej "wygłupów". Chyba tylko jedna koleżanka z klasy zaangażowała się do wspólnot młodzieżowych.
A dla mnie przykład sędziwego proboszcza zawsze pozostawał punktem odniesienia. Przez dziesięć następnych lat szukałem takiej religijności, jaka go ukształtowała. I na przekór pseudoluzakom to odnalazłem. Bóg zapłać, zacny Księże Prałacie!
1. .Nowocześni duszpasterze nie rozumieją, że zdziecinniałe Nowusy to najlepszy na świecie sposób, by wpoić dzieciom przekonanie, że religja to coś banalnego i naiwnego. Nawet jeśli rzeczywiście zapełniają oni kościoły, to oferują swoim młodym wiernym rozrywkę na poziomie Fasolek i innych smerfów. A z tego się szybko wyrasta. Do jakiego wieku można oglądać bajki rysunkowe? Chyba już w późnych klasach szkoły podstawowej jest to obciachem.
Identycznym obciachem dla tych samych osób będzie przyznawanie się do praktykowania religji. Zwłaszcza, że wstępne lata katechezy nie zapoznają z całem dziedzictwem Kościoła: ani z łaciną, ani z pięknemi pieśniami, ani z głęboką symboliką obrzędów. Trudno, żeby zapoznawały, skoro większość absolwentów współczesnych seminariów (słusznie zwanych przez Dextimusa "zawodówkami") takiej wiedzy nigdy nie posiadło.
Pewną próbą ratowania sytuacji są duszpasterstwa młodzieżowe. Tam wykłada się "ewangelię według świętego zioma":
1. A kiedy Master dostał cynk, że faryzeusze skapnęli się, że ma coraz więcej uczniów i chrzci więcej niż Jan, 2. chociaż w sumie to nie Jezus zanurzał w wodzie, tylko jego ekipa, 3. wyszedł z Judei i wrócił do Galilei. 4. Musiał przebić się przez Samarię. 5. Kiedy dotarł do samarytańskiej wioski (Sychar) blisko działki, którą Jakub odpalił swojemu synowi Józkowi, 6. była tam studnia Jakuba, więc Jezus zmachany podróżą, glebnął se przy niej. To było koło południa. 7. A tu wbija się samarytańska laska, żeby nabrać wody. Jezus zagaił do niej: Dasz mi się napić? 8. Bo jego ekipa poszła do miasta, żeby kupić żarcie. 9. Wtedy ta panna powiedziała mu: Pogięło cię? Jesteś Żydem i prosisz mnie, Samarytankę, o wodę? (bo Żydzi nie zadają się z Samarytanami).
... i stosuje podobnie żenujące sztuczki, dobre na kilka następnych lat. Góra do pełnoletniości. Potem wszyscy mają już swoje życie i ... swoje grzechy. Następna wizyta w kościele dopiero, jeśli trzeba ochrzcić dziecko i wziąć ślub.
2. Zupełnie nie rozumiem, czemu duszpasterze nie dostrzegają, że małe dzieci bardzo lubią być traktowane jak dorośli. Lubią siedzieć z nami przy stole, słuchać rozmów starszych, wypić kropelkę alkoholu z okazji imienin dziadka. Często nawet zjedzą flaki lub sushi tylko dlatego, że w ten sposób podkreślają swą dojrzałość. Identycznie jest z ich stosunkiem do religijności. Młody człowieczek nie odrzuci Mszy tylko dlatego, że grają organy zamiast gitary. Nikt nie rodzi się z gitarą w ręku, nie są to bynajmniej naturalne dźwięki, z jakiemi się spotykamy wszędzie dookoła.
Dla dziecka iluzja rozumienia treści jest mniej istotna od poczucia piękna. A piękno, coś starannego i dopracowanego, budzi zainteresowanie. Znacznie rzadziej widzę znudzone dziecko na Mszy trydenckiej niż na Nowusie. Nowusy są nieciekawe same w sobie. Rodzice jeszcze jakoś dają sobie na nich radę. Mamie minie ta godzina na zajmowaniu się znudzonem dzieckiem, tata połypie okiem za ładnemi parafjankami. Ale dziecko musi się nudzić, zwłaszcza jeśli nie wypada mu już biegać po kościele lub bawić się resorakami.
3. Grosz trzeci, czyli świadectwo osobiste. Tuż po pierwszej Komunji świętej w mojej parafji zmienił się proboszcz, z konserwatysty na .nowoczesnego. W ślad za tem istotnie zmieniły się nabożeństwa: kapłani rzadziej mówili Kanon, ogłoszenia parafialne powędrowały z końca kazania na pokomunję, weszły scholki i zdziecinniałe Nowusy. Szybko poszło. Tak około szóstej klasy szkoły podstawowej wyznaczono nam na katechetkę starszą zakonnicę, panią około sześćdziesiątki. Bidula targała do sali katechetycznej gitarę i coś nam na niej smęciła. Tyle, że w tamtych latach młodym chłopakom imponował thrash i heavy metal, przy których kiepsko nastrojony "akustyk" mógł budzić co najwyżej politowanie. Nie złapaliśmy więc bakcyla oazowego od siostry zakonnej. Nigdy nie rozumieliśmy jej "wygłupów". Chyba tylko jedna koleżanka z klasy zaangażowała się do wspólnot młodzieżowych.
A dla mnie przykład sędziwego proboszcza zawsze pozostawał punktem odniesienia. Przez dziesięć następnych lat szukałem takiej religijności, jaka go ukształtowała. I na przekór pseudoluzakom to odnalazłem. Bóg zapłać, zacny Księże Prałacie!
poniedziałek, 7 listopada 2016
Chamstwo zostało ukarane
Z głębokim niesmakiem przeczytałem o sprawie księdza Józefa, proboszcza parafii w Obrzycku koło Szamotuł.
Do zdarzenia doszło w lutym 2014 r. podczas Mszy Świętej. W trakcie rozdawania Komunii świętej, księdzu upadła na ziemię Hostia. Schylił się po nią 10 letni ministrant i próbował ją podnieść. Został wówczas uderzony w twarz przez duchownego. Rodzice poszkodowanego Kuby zgłosili sprawę do prokuratury w Szamotułach. W sprawie zapadł najpierw wyrok przed sądem rejonowym, a potem podtrzymano go przed Sądem Okręgowym w Poznaniu. Proboszcza skazano na grzywnę w wysokości 5 000 zł za naruszenie nietykalności cielesnej małoletniego. Na karę złożyło się 100 stawek dziennych grzywny, przyjmując wysokość jednej stawki dziennej na kwotę 50 złotych.
Ksiądz utrzymywał, że jedynie odsunął dziecko ręką, by nie doszło do profanacji Najświętszego Sakramentu, który powinien być dotykany wyłącznie przez dłonie osób konsekrowanych. Motywacja brzmi być może ładnie (zwłaszcza dla tradycjonalistów), ale nie jest poparta postawą serca.
Młody ministrant nie musi jeszcze w tym wieku wiedzieć, że również w sytuacji kryzysowej, tj. wypadnięcia Hostii z rąk, wyłącznie kapłan powinien ją podnosić. Mogły również zachodzić dodatkowe okoliczności, w których interwencja świeckiego byłaby nie tylko zrozumiała, ale i w pełni usprawiedliwiona (tak jak było w przypadku zeszłorocznej reakcji Prezydenta Andrzeja Dudy). Katolicyzm jest religią intencyj, a zatem chłopiec zasługiwał raczej na pochwałę niż naganę.
Tak jak chłopiec mógł schylać się po Hostię bez intencji jej sprofanowania, mógł i szafarz wykonać jakiś niekontrolowany gest w jego kierunku. Być może chciał faktycznie tylko odsunąć dziecko, ale trafił je w policzek. Tym niemniej, gdy dowiedział się, że sprawił mu przykrość i ból (Kuba rozpłakał się i wybiegł z kościoła) powinien odwiedzić tę rodzinę i przeprosić. To był obowiązek owego duchownego. Postępek bowiem mógł wywołać w nich uraz do Kościoła i religii, nawet jeśli dotąd byli praktykującymi i zaangażowanymi katolikami.
Rodzice poszkodowanego chłopca powinni zwrócić się najpierw do biskupa, nie do prokuratora. Ale skoro prowadzona równolegle w parafii (przez ich znajomych) akcja zbierania podpisów pod wnioskiem do biskupa o odwołanie proboszcza została zignorowana przez kurię, są w znacznej mierze usprawiedliwieni.
Skazany nie przyznał się do winy. Ponadto (cytuję za "RZ"): jego obrońcy wskazywali w apelacji, że ksiądz uzyskuje miesięczne dochody w wysokości 2 500 zł. Okazało się jednak, że nabył samochód o wartości 120 tys. złotych, a więc pojazd o wyższym niż przeciętny standardzie. To zdaniem Sądu budzi poważne zastrzeżenia co do rzeczywistej wysokości osiąganych przez niego dochodów. Uzupełnię tę myśl: jeśli w jednej sprawie ksiądz Józef mijał się z prawdą, to i w innych jego wiarygodność jest bardzo wątpliwa.
Polska, zwłaszcza od ostatniego roku, nie jest krajem, w którym księży się prześladuje. Jeśli w tej sprawie duchowny został uznany winnym, trudno uznać wyrok za wtrącanie się państwa w kwestię celebrowania liturgii katolickiej. To nie był przypadek typu: ktoś poszedł do sądu, bo dostał za mocny policzek podczas udzielania sakramentu bierzmowania.
Dobrze, że chamstwo zostało ukarane.
Do zdarzenia doszło w lutym 2014 r. podczas Mszy Świętej. W trakcie rozdawania Komunii świętej, księdzu upadła na ziemię Hostia. Schylił się po nią 10 letni ministrant i próbował ją podnieść. Został wówczas uderzony w twarz przez duchownego. Rodzice poszkodowanego Kuby zgłosili sprawę do prokuratury w Szamotułach. W sprawie zapadł najpierw wyrok przed sądem rejonowym, a potem podtrzymano go przed Sądem Okręgowym w Poznaniu. Proboszcza skazano na grzywnę w wysokości 5 000 zł za naruszenie nietykalności cielesnej małoletniego. Na karę złożyło się 100 stawek dziennych grzywny, przyjmując wysokość jednej stawki dziennej na kwotę 50 złotych.
Ksiądz utrzymywał, że jedynie odsunął dziecko ręką, by nie doszło do profanacji Najświętszego Sakramentu, który powinien być dotykany wyłącznie przez dłonie osób konsekrowanych. Motywacja brzmi być może ładnie (zwłaszcza dla tradycjonalistów), ale nie jest poparta postawą serca.
Młody ministrant nie musi jeszcze w tym wieku wiedzieć, że również w sytuacji kryzysowej, tj. wypadnięcia Hostii z rąk, wyłącznie kapłan powinien ją podnosić. Mogły również zachodzić dodatkowe okoliczności, w których interwencja świeckiego byłaby nie tylko zrozumiała, ale i w pełni usprawiedliwiona (tak jak było w przypadku zeszłorocznej reakcji Prezydenta Andrzeja Dudy). Katolicyzm jest religią intencyj, a zatem chłopiec zasługiwał raczej na pochwałę niż naganę.
Tak jak chłopiec mógł schylać się po Hostię bez intencji jej sprofanowania, mógł i szafarz wykonać jakiś niekontrolowany gest w jego kierunku. Być może chciał faktycznie tylko odsunąć dziecko, ale trafił je w policzek. Tym niemniej, gdy dowiedział się, że sprawił mu przykrość i ból (Kuba rozpłakał się i wybiegł z kościoła) powinien odwiedzić tę rodzinę i przeprosić. To był obowiązek owego duchownego. Postępek bowiem mógł wywołać w nich uraz do Kościoła i religii, nawet jeśli dotąd byli praktykującymi i zaangażowanymi katolikami.
Rodzice poszkodowanego chłopca powinni zwrócić się najpierw do biskupa, nie do prokuratora. Ale skoro prowadzona równolegle w parafii (przez ich znajomych) akcja zbierania podpisów pod wnioskiem do biskupa o odwołanie proboszcza została zignorowana przez kurię, są w znacznej mierze usprawiedliwieni.
Skazany nie przyznał się do winy. Ponadto (cytuję za "RZ"): jego obrońcy wskazywali w apelacji, że ksiądz uzyskuje miesięczne dochody w wysokości 2 500 zł. Okazało się jednak, że nabył samochód o wartości 120 tys. złotych, a więc pojazd o wyższym niż przeciętny standardzie. To zdaniem Sądu budzi poważne zastrzeżenia co do rzeczywistej wysokości osiąganych przez niego dochodów. Uzupełnię tę myśl: jeśli w jednej sprawie ksiądz Józef mijał się z prawdą, to i w innych jego wiarygodność jest bardzo wątpliwa.
Polska, zwłaszcza od ostatniego roku, nie jest krajem, w którym księży się prześladuje. Jeśli w tej sprawie duchowny został uznany winnym, trudno uznać wyrok za wtrącanie się państwa w kwestię celebrowania liturgii katolickiej. To nie był przypadek typu: ktoś poszedł do sądu, bo dostał za mocny policzek podczas udzielania sakramentu bierzmowania.
Dobrze, że chamstwo zostało ukarane.
wtorek, 18 października 2016
Dlaczego działania ruchów pro life są aż tak nieskuteczne?
Wyliczmy: 2007, 2011, 2012, 2013, 2015, 2016 ... We wszystkich tych latach podejmowano próby rozszerzenia ochrony życia nienarodzonych w Polsce. Składały się na nią cztery projekty obywatelskie, poprzedzone zbiórkami podpisów w całym kraju, słynna prowokacja Giertycha z 2007 r., która rozwaliła ówczesną koalicję rządzącą i doprowadziła do przyspieszonych wyborów parlamentarnych oraz projekt poselski klubu Solidarnej Polski z 2012 r.
W naszych środowiskach dominuje jednostronna ocena tych starań. Ponieważ popieramy ich cel, to nie dokonujemy analizy stosowanych środków. Frustrujemy się porażkami, ale nie wyciągamy wniosków na przyszłość. Bezmyślnie tkwimy w cyklu: zbiórka podpisów - spory z aborcjonistami - manifestacje - nasłuchiwanie debaty z sejmu - tworzenie poszerzonej i zaktualizowanej listy zdrajców - przeznaczenie 1% podatku PIT na wybraną organizację pro life. No ile jeszcze tak można?
Wielokrotnie w życiu bywa, że sukces, realizację planów osiągną ci, którzy pójdą inną ścieżką niż poprzednicy. Innowacja oznacza zmianę dotychczasowego modelu działania. W naszym konkretnym przypadku autorefleksja jest niezbędna, bowiem aktualnie podejmowane działania są skrajnie nieskuteczne. Mija czas, w majestacie prawa pozbawiane życia są kolejne dzieci, a każde kolejne uderzenie pustym łbem w twardy mur ma mniejsze szanse na powodzenie.
Zacznijmy od spraw najważniejszych.
Czy obywatelskie inicjatywy ustawodawcze w Polsce to najlepszy sposób na uchwalenie prawa odnoszącego się do ochrony życia?
Z całą pewnością to nie jest trafny wybór. Ta ścieżka legislacyjna jest mniej skuteczna od projektów rządowych, poselskich, senackich czy prezydenckich. Czyli wszystkich innych. Mogą z niej korzystać ugrupowania pozaparlamentarne, które nie są w stanie zebrać 15 posłów podpisujących się pod propozycją, ale chcą zwiększać zainteresowanie społeczeństwa tematem. Ale to jest jedyny skutek, jaki mogą osiągnąć. W Polsce nie tylko przez 8 lat rządów Platformy nomen omen Obywatelskiej ignorowano przedkładane projekty odnoszące się do jednomandatowych okręgów wyborczych, przywrócenia święta Trzech Króli - trafiały najpierw do tak zwanej sejmowej zamrażarki, a potem do niszczarek.
Jeśli dobrze pamiętam, to dawno, dawno temu zbieraliśmy podpisy pod petycją o wprowadzenie ochrony życia nienarodzonych w Polsce. Było to jeszcze w czasach obowiązywania prawa gomułkowskiego. Ale czy z faktu, że wtedy takie działanie było słuszne i efektywne wynika, że powinniśmy je naśladować do końca świata? Nie wydaje mi się.
Dodajmy, że inicjatywa obywatelska ma jeszcze jedną poważną wadę. Niebezpiecznie zbliża się do (i)grania większością społeczeństwa. Sugeruje ona błędnie, jakoby idea wprowadzenia pełnej ochrony życia cieszyła się poparciem wspomnianej większości. Tak niestety nie było ani nie jest, zwłaszcza po fiasku medialnym projektu Ordo Iuris. Nie chcę wnikać, jak doszło do powstania majowego sondażu IBRIS, w którym rzekomo 58 % Polaków zadeklarowało poglądy niezgodne z obowiązującym kompromisem. Dość, że bardzo wielu prolajferów uwierzyło własnej propagandzie. Być może dlatego nikt nie miał na tyle rozsądku, by skorygować projekt Ordo Iuris o zapisy, które najbardziej zmobilizowały przeciwników ochrony życia, tj. sprawę karalności kobiet i śledztw po poronieniach. Zagadnienie to nie zostało odpowiednio przedstawione opinii publicznej i spowodowało, że pamiętnego 3 października "czarny protest" wsparły osoby dopuszczające odpowiedniość aktualnego „kompromisu”.
Korzystając z obywatelskiej inicjatywy legislacyjnej sami prosimy się o to, by druga strona sporu zebrała milion podpisów za referendum w sprawie dopuszczalności aborcji. Dopóki interesy feministek reprezentował Sojusz Lewicy Demokratycznej ryzyko takiego zagrania było niewielkie. Odkąd pojawił się Ruch Palikota, zastąpiony obecnie przez .Nowoczesną i Razem, ktoś powinien to niebezpieczeństwo uwzględniać w bieżących analizach działań.
Jak zatem powinni postępować zwolennicy rozwiązań pro life ?
Pozostaje w pełni aktualna moja analiza, umieszczona na blogu pięć lat temu:
Jak wiemy z doświadczeń ostatniego roku, AD 2015 Platforma już wiedziała, jak używać Trybunału. W jej zamyśle miał on stanowić trzecią i najważniejszą izbę parlamentu, która wetowałaby wszelkie kluczowe zamysły ustrojowe Prawa i Sprawiedliwości. PiS przejrzało te zamiary i skutecznie zablokowało ów urząd. Co jednak działo się wcześniej w polskim sądzie konstytucyjnym?
Piastujący od 2010 r. funkcję prezesa TK prof. Andrzej Rzepliński ma poglądy konserwatywne obyczajowo. Zaryzykowałbym tezę, że jest on "na prawo" od większości decydentów Prawa i Sprawiedliwości, wywodzących się z "zakonu PC", którzy kwestie światopoglądowe traktują bardzo utylitarnie.
Mało kto pamięta, że w 2005 r. SLD utrąciło kandydaturę prof. Rzeplińskiego na rzecznika praw obywatelskich. Odpowiadając na pytanie o aborcję Rzepliński podkreślił, że jest dla niego oczywiste, iż ochronie prawnej podlega każda osoba ludzka od samego poczęcia, tak jak jest to zapisane w ratyfikowanej przez Polskę Konwencji o Prawach Dziecka. Dodał, że obowiązująca w Polsce ustawa, określająca warunki przerywania ciąży jest "trudnym i dobrym kompromisem" i on jako RPO będzie dbał o to, by wszystkie jej postanowienia były przestrzegane.
Całkiem niedawno Rzepliński udzielił wywiadu Gazecie Wyborczej, w którym powiedział: nieważne, jak byśmy próbowali to elegancko nazwać, aborcja jest zabójstwem - tak uważam. Co nie znaczy, że nie akceptuję, i to w pełni, orzeczeń wyroku sądu konstytucyjnego z 1994 roku, który w moim przekonaniu dobrze wyważył wszystkie racje. Sędzia konstytucyjny nie może oczekiwać od ludzi bohaterstwa. Także od kobiet. Obowiązujące prawo ma wychodzić naprzeciw życiu. Ale nie naprzeciw nieodpowiedzialności. Że można zrobić aborcję w 24. tygodniu, bo takie jest zapotrzebowanie. Bo się odkochałam. Bo mężczyzna - głównie to mężczyźni korzystają na aborcji - będzie ją wymuszał na kobiecie.
Nawet gdyby Trybunał Konstytucyjny z prof. Rzeplińskim na czele nie miał odwagi, by zakwestionować całość "kompromisu" aktualnie obowiązującego, to czemu przez tyle lat w ogóle nie skorzystano z tej drogi, być może jedynej realnie istniejącej w czasach rządów Platformy Obywatelskiej ?!
Czemu działacze pro life, wśród których są byli politycy konserwatywni (np. p. Mariusz Dzierżawski, były wiceprezes Unii Polityki Realnej oraz prezes jeszcze bardziej kanapowego Stronnictwa Polityki Realnej) z lubością wikłają się w nieskuteczne procedury ultrademokratyczne, pomijając pozademokratyczne metody oddziaływania na prawo?
Bardzo łatwo jest krzyczeć: "Wystawmy PiSowi rachunek za jego postawę w sprawie ochrony życia", mając w domyśle nadzieję, że na bazie tego krzyku stworzy się jakaś ultrakatolicka partyjka, w której będą mogli realizować swoje ambicje ci i owi działacze ultrakatoliccy. Przestrzegam przed takim rozwiązaniem, z przynajmniej dwu powodów.
Po pierwsze dlatego, że środowisko pro life jest z jakichś powodów mocno skłócone i nie ma szans, by wystawiło wspólną reprezentację. Osobno mamy Fundację Pro, osobno Polską Federację Ruchów Ochrony Życia, swój podmiot stworzyła nawet p. Kaja Godek. Można zatem sądzić, że środowiska te nie wykształciłyby żadnej wspólnej propozycji światopoglądowej, która byłaby interesująca dla znaczącej części społeczeństwa. Być może taki ruch miałby charakter efemerydy, dobrej na jedne wybory (jak Samoobrona, Ruch Palikota czy Kukiz’15).
Drugi powód jest jeszcze ważniejszy. Z przeprowadzonej wcześniej analizy aktywności środowisk pro life wynika, że dowodzą nimi w najlepszym razie nieudacznicy. Uszczegóławiając tę myśl, wśród tzw. "obrońców życia" wyróżniłbym następujące główne grupy:
Przypomnę raz jeszcze prowokację Giertycha z 2007 r., który wykorzystał kwestię aborcji, by podzielić Prawo i Sprawiedliwość. W owym czasie wydawał się przekonujący i zaangażowany w sprawę niemniej niż sam Marek Jurek. Dziś wiemy już, że ogół poglądów głoszonych przez Romana Giertycha miał się nijak do poglądów przezeń wyznawanych. Zapewne większość ideowców nie dostrzega wokół siebie cyników i agentów. Ale takie osoby z całą pewnością też są i teraz. Trzeba tylko oddalić od siebie emocje i obserwować działania.
Jak Państwo widzą, w mojej wyliczance bardzo brakuje grupy 4 - pragmatyków, którzy byliby w stanie poszerzać ochronę życia nienarodzonych stosując metodę być może małych, ale skutecznych kroków.
Uważam, że dopiero po ich osiągnięciu należy pójść dalej. Jest to lepsze niż głośna gra "o wszystko albo nic", jaką nam się od przynajmniej 10 lat serwuje.
Te małe kroki, możliwe do przeprowadzenia bez naruszania ustawowego "kompromisu", to:
- zakaz stosowania środków wczesnoporonnych, zarówno chemicznych jak i mechanicznych,
- bardzo znaczące ograniczenie dopuszczalności aborcji w przypadku chorób płodu,
- egzekwowanie karalności dla osób przyczyniających się do przerywania ciąży.
W dwu pierwszych wymienionych obszarach należałoby oczekiwać wsparcia i współpracy ze strony ministra zdrowia Konstantego Radziwiłła, który w swej działalności medycznej i publicznej od wielu lat działa na rzecz ochrony życia. Czemu zatem i takich ruchów nie wykonano ? Czy chociaż podjęto takie inicjatywy?
Czy potrafimy uczyć się na własnych błędach? Czy jedynym pomysłem na działalność polskich środowisk pro life będzie zapowiadana już organizacja marszów, na które przyjdzie ilościowo jedna dziesiąta (1/10) tych tłumów, które pojawiły się na sabacie 3 października? (Doświadczyliśmy już tego w Poznaniu: 8 000 osób na "strajku kobiet" i "biały marsz" 16 października, który przyciągnął ok. 500 osób). No i oczywiście zbiórka podpisów pod kolejną obywatelską inicjatywą legislacyjną w sprawie całkowitego i absolutnego zakazu aborcji.
Niespójne działania podejmowane przez obrońców życia na przestrzeni ostatnich lat z pewnością nie przysłużyły się sprawie. Mamy bowiem z jednej strony marsze dla życia, mające bardzo pozytywny przekaz, dobrze kojarzące się i sympatyczne. Ale z drugiej strony mamy to, co tak skutecznie aktywowało zwolenników dopuszczalności przerywania ciąży: wielkopowierzchniowe plakaty ze zwłokami zamordowanych dziećmi, postulaty prowadzenia śledztw w przypadku poronień oraz więzienia dla kobiet za współudział w przeprowadzonej aborcji. Zauważmy, jak szybko media zareagowały na te postulaty, podbijając je wyciągniętym z czeluści internetu sławetnym bloggerem portalu fronda.pl, postulującym wprowadzenie kar państwowych za cudzołóstwo. W kilka ostatnich dni września pokazano go w telewizjach, w papierowych brukowcach typu "fakt" i "wyborcza" oraz bardzo wielu innych mediach elektronicznych. Mamy przez to wszystko paradoksalną sytuację: z jednej strony polska opinia publiczna jest przesunięta w wielu kwestiach bardzo na prawo (zwłaszcza w porównaniu do stanu przed 5 czy 10 laty), z drugiej strony środowiska najbardziej konserwatywne od dłuższego czasu harują jak woły na opinię totalnych świrów.
Trzeba zacząć myśleć. I przestać wmawiać sympatykom, że alternatywą jest wyłącznie "wszystko albo nic". Paradoksalnie, za największego "hamulcowego", uniemożliwiającego dziś zwiększenie ochrony życia w Polsce, uważam same organizacje pro life. Oj, niełatwo będzie zejść ze spirali głośnego i pustego radykalizmu na rzecz efektywnej, organicznej pracy. A kto będzie najgłośniej protestował przeciwko racjonalizacji działań prolajferów? Wykonywał gesty rejtanowskie, oskarżał o zdradę wszystkich krytykujących aktualne strategie? To oczywiste: cynicy i agenci wpływu. Po tym między innymi będzie można ich rozpoznać.
W naszych środowiskach dominuje jednostronna ocena tych starań. Ponieważ popieramy ich cel, to nie dokonujemy analizy stosowanych środków. Frustrujemy się porażkami, ale nie wyciągamy wniosków na przyszłość. Bezmyślnie tkwimy w cyklu: zbiórka podpisów - spory z aborcjonistami - manifestacje - nasłuchiwanie debaty z sejmu - tworzenie poszerzonej i zaktualizowanej listy zdrajców - przeznaczenie 1% podatku PIT na wybraną organizację pro life. No ile jeszcze tak można?
Wielokrotnie w życiu bywa, że sukces, realizację planów osiągną ci, którzy pójdą inną ścieżką niż poprzednicy. Innowacja oznacza zmianę dotychczasowego modelu działania. W naszym konkretnym przypadku autorefleksja jest niezbędna, bowiem aktualnie podejmowane działania są skrajnie nieskuteczne. Mija czas, w majestacie prawa pozbawiane życia są kolejne dzieci, a każde kolejne uderzenie pustym łbem w twardy mur ma mniejsze szanse na powodzenie.
Zacznijmy od spraw najważniejszych.
Czy obywatelskie inicjatywy ustawodawcze w Polsce to najlepszy sposób na uchwalenie prawa odnoszącego się do ochrony życia?
Z całą pewnością to nie jest trafny wybór. Ta ścieżka legislacyjna jest mniej skuteczna od projektów rządowych, poselskich, senackich czy prezydenckich. Czyli wszystkich innych. Mogą z niej korzystać ugrupowania pozaparlamentarne, które nie są w stanie zebrać 15 posłów podpisujących się pod propozycją, ale chcą zwiększać zainteresowanie społeczeństwa tematem. Ale to jest jedyny skutek, jaki mogą osiągnąć. W Polsce nie tylko przez 8 lat rządów Platformy nomen omen Obywatelskiej ignorowano przedkładane projekty odnoszące się do jednomandatowych okręgów wyborczych, przywrócenia święta Trzech Króli - trafiały najpierw do tak zwanej sejmowej zamrażarki, a potem do niszczarek.
Jeśli dobrze pamiętam, to dawno, dawno temu zbieraliśmy podpisy pod petycją o wprowadzenie ochrony życia nienarodzonych w Polsce. Było to jeszcze w czasach obowiązywania prawa gomułkowskiego. Ale czy z faktu, że wtedy takie działanie było słuszne i efektywne wynika, że powinniśmy je naśladować do końca świata? Nie wydaje mi się.
Dodajmy, że inicjatywa obywatelska ma jeszcze jedną poważną wadę. Niebezpiecznie zbliża się do (i)grania większością społeczeństwa. Sugeruje ona błędnie, jakoby idea wprowadzenia pełnej ochrony życia cieszyła się poparciem wspomnianej większości. Tak niestety nie było ani nie jest, zwłaszcza po fiasku medialnym projektu Ordo Iuris. Nie chcę wnikać, jak doszło do powstania majowego sondażu IBRIS, w którym rzekomo 58 % Polaków zadeklarowało poglądy niezgodne z obowiązującym kompromisem. Dość, że bardzo wielu prolajferów uwierzyło własnej propagandzie. Być może dlatego nikt nie miał na tyle rozsądku, by skorygować projekt Ordo Iuris o zapisy, które najbardziej zmobilizowały przeciwników ochrony życia, tj. sprawę karalności kobiet i śledztw po poronieniach. Zagadnienie to nie zostało odpowiednio przedstawione opinii publicznej i spowodowało, że pamiętnego 3 października "czarny protest" wsparły osoby dopuszczające odpowiedniość aktualnego „kompromisu”.
Korzystając z obywatelskiej inicjatywy legislacyjnej sami prosimy się o to, by druga strona sporu zebrała milion podpisów za referendum w sprawie dopuszczalności aborcji. Dopóki interesy feministek reprezentował Sojusz Lewicy Demokratycznej ryzyko takiego zagrania było niewielkie. Odkąd pojawił się Ruch Palikota, zastąpiony obecnie przez .Nowoczesną i Razem, ktoś powinien to niebezpieczeństwo uwzględniać w bieżących analizach działań.
Jak zatem powinni postępować zwolennicy rozwiązań pro life ?
Pozostaje w pełni aktualna moja analiza, umieszczona na blogu pięć lat temu:
Co zatem należało zrobić AD 2007 ?
Należało doprowadzić do wydania przez Trybunał Konstytucyjny orzeczenia, iż „kompromis aborcyjny” jest niezgodny z art. 38 Konstytucji RP, czyli ze zdaniem: „Rzeczpospolita Polska zapewnia każdemu człowiekowi prawną ochronę życia”. Drogą do tego byłaby prosta analiza wskazująca, iż art. 38 mówi o każdym człowieku a „kompromis aborcyjny” odmawia tego prawa niektórym ludziom. Proste, prawda ? Proste, o ile pamiętałoby się o jednym. O składzie Trybunału Konstytucyjnego. A tak się szczęśliwie składało dla PiSu i jego koalicjantów, że w trakcie kadencji 2005 – 2009 wygasały kadencje 8 spośród 15 członków TK, w tym ówczesnego prezesa prof. Safjana i wiceprezesa prof. Mączyńskiego.
(..)Niewykorzystanie Trybunału Konstytucyjnego w zakresie korekty prawa aborcyjnego, ale także w żadnym innym zakresie ustroju Polski świadczy o dyletanctwie polityków polskiej centroprawicy. W wielu krajach stosuje się sąd konstytucyjny jako najwygodniejszą maczugę do realizacji swoich celów politycznych. Ma ona między innymi tę zaletę, że decyzja polityczna może być przedstawiona jako niezależne orzeczenie sędziów.
Jak wiemy z doświadczeń ostatniego roku, AD 2015 Platforma już wiedziała, jak używać Trybunału. W jej zamyśle miał on stanowić trzecią i najważniejszą izbę parlamentu, która wetowałaby wszelkie kluczowe zamysły ustrojowe Prawa i Sprawiedliwości. PiS przejrzało te zamiary i skutecznie zablokowało ów urząd. Co jednak działo się wcześniej w polskim sądzie konstytucyjnym?
Piastujący od 2010 r. funkcję prezesa TK prof. Andrzej Rzepliński ma poglądy konserwatywne obyczajowo. Zaryzykowałbym tezę, że jest on "na prawo" od większości decydentów Prawa i Sprawiedliwości, wywodzących się z "zakonu PC", którzy kwestie światopoglądowe traktują bardzo utylitarnie.
Mało kto pamięta, że w 2005 r. SLD utrąciło kandydaturę prof. Rzeplińskiego na rzecznika praw obywatelskich. Odpowiadając na pytanie o aborcję Rzepliński podkreślił, że jest dla niego oczywiste, iż ochronie prawnej podlega każda osoba ludzka od samego poczęcia, tak jak jest to zapisane w ratyfikowanej przez Polskę Konwencji o Prawach Dziecka. Dodał, że obowiązująca w Polsce ustawa, określająca warunki przerywania ciąży jest "trudnym i dobrym kompromisem" i on jako RPO będzie dbał o to, by wszystkie jej postanowienia były przestrzegane.
Całkiem niedawno Rzepliński udzielił wywiadu Gazecie Wyborczej, w którym powiedział: nieważne, jak byśmy próbowali to elegancko nazwać, aborcja jest zabójstwem - tak uważam. Co nie znaczy, że nie akceptuję, i to w pełni, orzeczeń wyroku sądu konstytucyjnego z 1994 roku, który w moim przekonaniu dobrze wyważył wszystkie racje. Sędzia konstytucyjny nie może oczekiwać od ludzi bohaterstwa. Także od kobiet. Obowiązujące prawo ma wychodzić naprzeciw życiu. Ale nie naprzeciw nieodpowiedzialności. Że można zrobić aborcję w 24. tygodniu, bo takie jest zapotrzebowanie. Bo się odkochałam. Bo mężczyzna - głównie to mężczyźni korzystają na aborcji - będzie ją wymuszał na kobiecie.
Nawet gdyby Trybunał Konstytucyjny z prof. Rzeplińskim na czele nie miał odwagi, by zakwestionować całość "kompromisu" aktualnie obowiązującego, to czemu przez tyle lat w ogóle nie skorzystano z tej drogi, być może jedynej realnie istniejącej w czasach rządów Platformy Obywatelskiej ?!
Czemu działacze pro life, wśród których są byli politycy konserwatywni (np. p. Mariusz Dzierżawski, były wiceprezes Unii Polityki Realnej oraz prezes jeszcze bardziej kanapowego Stronnictwa Polityki Realnej) z lubością wikłają się w nieskuteczne procedury ultrademokratyczne, pomijając pozademokratyczne metody oddziaływania na prawo?
Bardzo łatwo jest krzyczeć: "Wystawmy PiSowi rachunek za jego postawę w sprawie ochrony życia", mając w domyśle nadzieję, że na bazie tego krzyku stworzy się jakaś ultrakatolicka partyjka, w której będą mogli realizować swoje ambicje ci i owi działacze ultrakatoliccy. Przestrzegam przed takim rozwiązaniem, z przynajmniej dwu powodów.
Po pierwsze dlatego, że środowisko pro life jest z jakichś powodów mocno skłócone i nie ma szans, by wystawiło wspólną reprezentację. Osobno mamy Fundację Pro, osobno Polską Federację Ruchów Ochrony Życia, swój podmiot stworzyła nawet p. Kaja Godek. Można zatem sądzić, że środowiska te nie wykształciłyby żadnej wspólnej propozycji światopoglądowej, która byłaby interesująca dla znaczącej części społeczeństwa. Być może taki ruch miałby charakter efemerydy, dobrej na jedne wybory (jak Samoobrona, Ruch Palikota czy Kukiz’15).
Drugi powód jest jeszcze ważniejszy. Z przeprowadzonej wcześniej analizy aktywności środowisk pro life wynika, że dowodzą nimi w najlepszym razie nieudacznicy. Uszczegóławiając tę myśl, wśród tzw. "obrońców życia" wyróżniłbym następujące główne grupy:
1. Ideowców, takich jak np. Ordo Iuris czy p. Marek Jurek, dla których walka z legalnością aborcji jest najważniejszym, jeśli nie jedynym punktem aktywności politycznej. Osoby te na hasło „walcz z aborcją” zawsze podejmą oczekiwane od nich działania, zaryzykują karierę, pozycję, stanowisko. Ideowców jest zapewne najwięcej, ale mniej niż się wszystkim wydaje.
2. Cyników - dla których hasło "walka z aborcją" jest sposobem na funkcjonowanie w przestrzeni publicznej, na przykład na pozyskiwanie środków przekazywanych przez ludzi (np. 1% z PIT na OPP).
3. Są też rozmaici agenci wpływu. Aborcja jest tematem zastępczym i zawsze można zrobić jakieś zamieszanie w Polsce, podzielić społeczeństwo, utrudnić władzy rządzenie itp. itd. wyjmując tę kartę na stół.
Przypomnę raz jeszcze prowokację Giertycha z 2007 r., który wykorzystał kwestię aborcji, by podzielić Prawo i Sprawiedliwość. W owym czasie wydawał się przekonujący i zaangażowany w sprawę niemniej niż sam Marek Jurek. Dziś wiemy już, że ogół poglądów głoszonych przez Romana Giertycha miał się nijak do poglądów przezeń wyznawanych. Zapewne większość ideowców nie dostrzega wokół siebie cyników i agentów. Ale takie osoby z całą pewnością też są i teraz. Trzeba tylko oddalić od siebie emocje i obserwować działania.
Jak Państwo widzą, w mojej wyliczance bardzo brakuje grupy 4 - pragmatyków, którzy byliby w stanie poszerzać ochronę życia nienarodzonych stosując metodę być może małych, ale skutecznych kroków.
Uważam, że dopiero po ich osiągnięciu należy pójść dalej. Jest to lepsze niż głośna gra "o wszystko albo nic", jaką nam się od przynajmniej 10 lat serwuje.
Te małe kroki, możliwe do przeprowadzenia bez naruszania ustawowego "kompromisu", to:
- zakaz stosowania środków wczesnoporonnych, zarówno chemicznych jak i mechanicznych,
- bardzo znaczące ograniczenie dopuszczalności aborcji w przypadku chorób płodu,
- egzekwowanie karalności dla osób przyczyniających się do przerywania ciąży.
W dwu pierwszych wymienionych obszarach należałoby oczekiwać wsparcia i współpracy ze strony ministra zdrowia Konstantego Radziwiłła, który w swej działalności medycznej i publicznej od wielu lat działa na rzecz ochrony życia. Czemu zatem i takich ruchów nie wykonano ? Czy chociaż podjęto takie inicjatywy?
Czy potrafimy uczyć się na własnych błędach? Czy jedynym pomysłem na działalność polskich środowisk pro life będzie zapowiadana już organizacja marszów, na które przyjdzie ilościowo jedna dziesiąta (1/10) tych tłumów, które pojawiły się na sabacie 3 października? (Doświadczyliśmy już tego w Poznaniu: 8 000 osób na "strajku kobiet" i "biały marsz" 16 października, który przyciągnął ok. 500 osób). No i oczywiście zbiórka podpisów pod kolejną obywatelską inicjatywą legislacyjną w sprawie całkowitego i absolutnego zakazu aborcji.
Niespójne działania podejmowane przez obrońców życia na przestrzeni ostatnich lat z pewnością nie przysłużyły się sprawie. Mamy bowiem z jednej strony marsze dla życia, mające bardzo pozytywny przekaz, dobrze kojarzące się i sympatyczne. Ale z drugiej strony mamy to, co tak skutecznie aktywowało zwolenników dopuszczalności przerywania ciąży: wielkopowierzchniowe plakaty ze zwłokami zamordowanych dziećmi, postulaty prowadzenia śledztw w przypadku poronień oraz więzienia dla kobiet za współudział w przeprowadzonej aborcji. Zauważmy, jak szybko media zareagowały na te postulaty, podbijając je wyciągniętym z czeluści internetu sławetnym bloggerem portalu fronda.pl, postulującym wprowadzenie kar państwowych za cudzołóstwo. W kilka ostatnich dni września pokazano go w telewizjach, w papierowych brukowcach typu "fakt" i "wyborcza" oraz bardzo wielu innych mediach elektronicznych. Mamy przez to wszystko paradoksalną sytuację: z jednej strony polska opinia publiczna jest przesunięta w wielu kwestiach bardzo na prawo (zwłaszcza w porównaniu do stanu przed 5 czy 10 laty), z drugiej strony środowiska najbardziej konserwatywne od dłuższego czasu harują jak woły na opinię totalnych świrów.
Trzeba zacząć myśleć. I przestać wmawiać sympatykom, że alternatywą jest wyłącznie "wszystko albo nic". Paradoksalnie, za największego "hamulcowego", uniemożliwiającego dziś zwiększenie ochrony życia w Polsce, uważam same organizacje pro life. Oj, niełatwo będzie zejść ze spirali głośnego i pustego radykalizmu na rzecz efektywnej, organicznej pracy. A kto będzie najgłośniej protestował przeciwko racjonalizacji działań prolajferów? Wykonywał gesty rejtanowskie, oskarżał o zdradę wszystkich krytykujących aktualne strategie? To oczywiste: cynicy i agenci wpływu. Po tym między innymi będzie można ich rozpoznać.
środa, 28 września 2016
Czy może być jeszcze gorzej z (ks.) Jackiem Międlarem ?
Długo nie trwała radość związana z podporządkowaniem się ks. Jacka Międlara przełożonym ze Zgromadzenia Misji i jego oddelegowaniem do parafii w Tarnowie. Po niecałym miesiącu pobytu na nowej placówce młody człowiek nie wytrzymał napięcia i wydał bardzo niejasne oświadczenie odnoszące się do swoich dalszych losów.
Samego oświadczenia nie ma sensu szczegółowo komentować. Międlar tak często zmienia zdanie na rozmaite tematy, że coraz trudniej jest go traktować poważnie. Chyba warto jednak skwitować jego postawę i poglądy kilkoma zdaniami.
Dostrzegam u księdza Jacka Międlara wielki dysonans. Z jednej strony to z pewnością zdolny publicysta, którego teksty znamionują sporą erudycję i niezaprzeczalną inteligencję. Z drugiej strony to niedojrzały i pogubiony młody człowiek, którego zachowanie przywodzi na myśl rozkapryszonych gimnazjalistów. Międlar zachowuje się identycznie jak oni: głośno wyraża swoje pragnienia, a gdy ktoś staje na ich drodze, strzela focha i trzaska drzwiami. Nie zna ograniczeń wynikających ze stanu kapłańskiego, do którego należy, czy choćby kultury osobistej.
I właśnie ta mroczna strona cały czas zdaje się rządzić księdzem Jackiem. Nieszczęśnik nie rozumie bowiem istoty katolickiego kapłaństwa ani związanej z nią godności. Nawet jeśli w ramach sankcji związanych z decyzjami przełożonych nie mógłby aktywnie działać społecznie, to łaski Boże wynikające z udzielanych przez niego sakramentów, ze Mszy, spowiedzi, chrztów czy ostatnich namaszczeń byłyby nieporównywalnie większe od działalności społecznej wszystkich narodowców Polski.
A zatem poprzez odejście ze zgromadzenia oo. misjonarzy ks. Międlar dobrowolnie ograniczył swoje możliwości co do czynienia dobra i to w znacznie większym stopniu niż wynikałoby to z decyzji przełożonych. Jest to tylko wierzchołek góry lodowej. Aktualnie Międlar dąży do statusu kapłana - tułacza, nieprzypisanego do żadnej działającej legalnie struktury kanonicznej. Jeśli się szybko nie opamięta, nie będzie mógł odprawiać Mszy ani spowiadać. Nie będzie mógł także kiedykolwiek katechizować ani oczywiście wykładać w seminarium - co ponoć strasznie go frustrowało, a wynikało z decyzji przełożonych.
W świetle obecnej decyzji ks. Jacka Międlara nakładane na niego wcześniej sankcje wydają się po prostu trafne: ten człowiek jest zbyt zaplątany, by być duszpasterzem. Mało tego! Jeśli pycha Międlara będzie się dalej rozwijać, może go doprowadzić do stworzenia struktury schizmatyckiej lub porzucenia kapłaństwa. Ryzyko takiego zgorszenia należy traktować jako poważne.
Kilka tygodni temu dyskutowałem ze zwolennikiem ówczesnej postawy ks. Międlara. Wyraziłem zdanie, iż nakładane nań kary powinien traktować jako błogosławieństwo. Oznaczały one bowiem znaczące zwiększenie czasu, który mógłby poświęcić na samodoskonalenie. Na wyrównanie braków z posoborowego seminarium, nieszczęsnej "księżowskiej zawodówki". Na nauczenie się liturgii przedsoborowej, na uporządkowanie spraw dogmatycznych czy apologetycznych. Na codzienne odprawianie tradycyjnej Mszy i pogłębianie rozumienia, że istotą powołania kapłańskiego jest składanie ofiary. Udział w Ofierze Pana Jezusa ale także ofiarowanie samego siebie Bogu Ojcu. Znam bardzo wielu duchownych, którzy ubolewają, że rozmaite nałożone na nich obowiązki uniemożliwiają im optymalną organizację dnia.
Okazało się, że jest znacznie gorzej. Międlar bardzo źle wykorzystał wakacje, czas owych sankcyj. Z premedytacją łamał zakazy wypowiedzi medialnych, politykował, ekscytował się banalnym procesem, w którym nic złego mu się stać nie mogło. Słowem, gorszył. Od indywidualnej wrażliwości wiernego zależy, które zgorszenie pochodzące od duchownego uznaje za większe: czy dewianta homoseksualnego, czy rozpustnika, czy pijaka, czy butnego pyszałka. Nie rozstrzygam.
Jeszcze jedno. Jeśli jakiś niezbyt bystry chłopaczyna kończy zawodówkę elektryczną, to wie przynajmniej tyle, że nie wolno wkładać palca do kontaktu. Odnosząc tę metaforę do nieszczęsnego księdza Jacka Międlara muszę stwierdzić, że o kapłaństwie wie on jeszcze mniej niż ów hipotetyczny jełop o swoim fachu.
Od 2000 lat znamy sposoby na zmianę świata na lepszy. Po pierwsze, trzeba zacząć od siebie, a nie od innych. Po drugie, modlitwy, postu i jałmużny nigdy nie jest za wiele. Jeśli kiedyś pokonamy mafię gejowską, a nawet i "talmudystów" - cokolwiek by to miało nie znaczyć - to tylko w ten sposób.
Jedyną autentyczną wspólnotą Jezusa Chrystusa i Jego Mistycznym Ciałem był, jest i będzie Kościół katolicki.
Samego oświadczenia nie ma sensu szczegółowo komentować. Międlar tak często zmienia zdanie na rozmaite tematy, że coraz trudniej jest go traktować poważnie. Chyba warto jednak skwitować jego postawę i poglądy kilkoma zdaniami.
Dostrzegam u księdza Jacka Międlara wielki dysonans. Z jednej strony to z pewnością zdolny publicysta, którego teksty znamionują sporą erudycję i niezaprzeczalną inteligencję. Z drugiej strony to niedojrzały i pogubiony młody człowiek, którego zachowanie przywodzi na myśl rozkapryszonych gimnazjalistów. Międlar zachowuje się identycznie jak oni: głośno wyraża swoje pragnienia, a gdy ktoś staje na ich drodze, strzela focha i trzaska drzwiami. Nie zna ograniczeń wynikających ze stanu kapłańskiego, do którego należy, czy choćby kultury osobistej.
I właśnie ta mroczna strona cały czas zdaje się rządzić księdzem Jackiem. Nieszczęśnik nie rozumie bowiem istoty katolickiego kapłaństwa ani związanej z nią godności. Nawet jeśli w ramach sankcji związanych z decyzjami przełożonych nie mógłby aktywnie działać społecznie, to łaski Boże wynikające z udzielanych przez niego sakramentów, ze Mszy, spowiedzi, chrztów czy ostatnich namaszczeń byłyby nieporównywalnie większe od działalności społecznej wszystkich narodowców Polski.
A zatem poprzez odejście ze zgromadzenia oo. misjonarzy ks. Międlar dobrowolnie ograniczył swoje możliwości co do czynienia dobra i to w znacznie większym stopniu niż wynikałoby to z decyzji przełożonych. Jest to tylko wierzchołek góry lodowej. Aktualnie Międlar dąży do statusu kapłana - tułacza, nieprzypisanego do żadnej działającej legalnie struktury kanonicznej. Jeśli się szybko nie opamięta, nie będzie mógł odprawiać Mszy ani spowiadać. Nie będzie mógł także kiedykolwiek katechizować ani oczywiście wykładać w seminarium - co ponoć strasznie go frustrowało, a wynikało z decyzji przełożonych.
W świetle obecnej decyzji ks. Jacka Międlara nakładane na niego wcześniej sankcje wydają się po prostu trafne: ten człowiek jest zbyt zaplątany, by być duszpasterzem. Mało tego! Jeśli pycha Międlara będzie się dalej rozwijać, może go doprowadzić do stworzenia struktury schizmatyckiej lub porzucenia kapłaństwa. Ryzyko takiego zgorszenia należy traktować jako poważne.
Kilka tygodni temu dyskutowałem ze zwolennikiem ówczesnej postawy ks. Międlara. Wyraziłem zdanie, iż nakładane nań kary powinien traktować jako błogosławieństwo. Oznaczały one bowiem znaczące zwiększenie czasu, który mógłby poświęcić na samodoskonalenie. Na wyrównanie braków z posoborowego seminarium, nieszczęsnej "księżowskiej zawodówki". Na nauczenie się liturgii przedsoborowej, na uporządkowanie spraw dogmatycznych czy apologetycznych. Na codzienne odprawianie tradycyjnej Mszy i pogłębianie rozumienia, że istotą powołania kapłańskiego jest składanie ofiary. Udział w Ofierze Pana Jezusa ale także ofiarowanie samego siebie Bogu Ojcu. Znam bardzo wielu duchownych, którzy ubolewają, że rozmaite nałożone na nich obowiązki uniemożliwiają im optymalną organizację dnia.
Okazało się, że jest znacznie gorzej. Międlar bardzo źle wykorzystał wakacje, czas owych sankcyj. Z premedytacją łamał zakazy wypowiedzi medialnych, politykował, ekscytował się banalnym procesem, w którym nic złego mu się stać nie mogło. Słowem, gorszył. Od indywidualnej wrażliwości wiernego zależy, które zgorszenie pochodzące od duchownego uznaje za większe: czy dewianta homoseksualnego, czy rozpustnika, czy pijaka, czy butnego pyszałka. Nie rozstrzygam.
Jeszcze jedno. Jeśli jakiś niezbyt bystry chłopaczyna kończy zawodówkę elektryczną, to wie przynajmniej tyle, że nie wolno wkładać palca do kontaktu. Odnosząc tę metaforę do nieszczęsnego księdza Jacka Międlara muszę stwierdzić, że o kapłaństwie wie on jeszcze mniej niż ów hipotetyczny jełop o swoim fachu.
Od 2000 lat znamy sposoby na zmianę świata na lepszy. Po pierwsze, trzeba zacząć od siebie, a nie od innych. Po drugie, modlitwy, postu i jałmużny nigdy nie jest za wiele. Jeśli kiedyś pokonamy mafię gejowską, a nawet i "talmudystów" - cokolwiek by to miało nie znaczyć - to tylko w ten sposób.
Jedyną autentyczną wspólnotą Jezusa Chrystusa i Jego Mistycznym Ciałem był, jest i będzie Kościół katolicki.
poniedziałek, 11 lipca 2016
Msza cicha, Msza śpiewana - jak to jest w Polsce ?
Na wartościowej stronie UNACUM.PL pojawiło się niedawno tłumaczenie ciekawego tekstu odnoszącego się do sytuacji amerykańskiego tradycyjnego katolicyzmu pt. Kwestia wszechobecnej Mszy cichej i rzadko odprawianej Mszy śpiewanej.
Jego analizę rozpocznę od uwagi translatorskiej. Używane w języku angielskim wyrażenie "Low Mass" tłumaczone jest na polski zamiennie: "Msza cicha" lub "Msza recytowana". Jest to niepoprawne. Synonimem do "Mszy cichej" jest pojęcie "Msza czytana", podczas gdy "Msza recytowana" - inaczej "Msza dialogowana" to potworek ruchu liturgicznego z I połowy XX wieku, charakteryzujący się tym, że ogół wiernych recytuje na głos kwestie przewidziane dla ministranta w księgach liturgicznych.
Uporządkujmy to zatem: Msza śpiewana – angielskie: High Mass, łacińskie: Missa cantata oraz Msza czytana (cicha) – angielskie: Low Msza, łacińskie: Missa lecta/ Missa secreta. Sam tekst można zaś streścić w następujących punktach:
Polska rzeczywistość jest jednak nieco odmienna. Po pierwsze, wierni zwykle nie mają wyboru między Mszą czytaną a Mszą śpiewaną. Szczerze mówiąc, nie mają żadnego wyboru. Aktualnie jest jedynie ok. 40 miejscowości (wliczając Msze postindultowe oraz kaplice FSSPX), w których jest dostępna cotygodniowa Msza tradycyjna. Wybór zatem niemal wszystkich wiernych, pomijając może mieszkańców Warszawy, Krakowa i Wrocławia oraz okolicznych miejscowości, sprowadza się do alternatywy: „iść albo nie iść”.
Ponieważ w Polsce zatraciliśmy na dziesięciolecia ciągłość celebracyj liturgii klasycznej, to mamy do czynienia raczej z naśladownictwem wzorców tradycjonalistów francuskich i niemieckich niż kontynuacją przedsoborowych zwyczajów polskich. Ubolewam nad tym, mając równocześnie świadomość, iż nie były one w pełni zgodne z rubrykami Mszałów i wytycznymi Stolicy Apostolskiej. Zwykle odprawiano u nas Mszę czytaną, podczas której, przez większość jej trwania śpiewano pieśni wyrażające prawdy wiary katolickiej. Jeśli zajrzycie do starych modlitewników czy śpiewników, znajdziecie tam dziesiątki takich propozycyj. W okresie bożonarodzeniowym śpiewano tak również kolędy. Wszystko to wyjaśnia, czemu nasze stare księgi zawierają tak długie, liczące po kilkanaście zwrotem pieśni. Praktyka Novus Ordo, ale także przywracanego rytu katolickiego niestety ich nie wykorzystuje.
Co do oprawy muzycznej polskich liturgij, to również nie jest najlepiej, choć problemy są zupełnie inne niż u Amerykanów. Nim tradycyjna liturgia zaczęła powracać do polskich kościołów, pojawiły się tu i ówdzie środowiska pasjonatów muzyki dawnej. Mam wielki szacunek dla dorobku Marcina Bornus -Szczycińskiego czy Marcelego Peresa, ale nie uważam, że ich osiągnięcia powinny dominować we współczesnej oprawie tradycyjnej liturgii katolickiej. Ponadto ich uczniowie jakże często są o lata świetle od wyżej wymienionych mistrzów, skutkiem czego wartość artystyczna imitacji muzyki dawnej bywa tu i ówdzie wysoce niezadowalająca. O ile można tolerować, by podczas Festiwalu Muzyki Dawnej w Jarosławiu liturgia była w pewnym sensie dodatkiem do muzyki, to nierzadko uczestnicząc we Mszy trydenckiej w Polsce ma się wrażenie, że to jest stan permanentny. Obserwuję u wielu polskich tradycjonalistów bardzo niepokojącą tendencję. Tak jak w liturgii posoborowej Msza bywa własnością "przewodniczącego liturgii", który staje się swoistym mistrzem ceremonii, to u nas rolę tę przejmują osoby odpowiedzialne za oprawę muzyczną. Bardzo często to one kreują liturgię, w której celebrans jest jakby dodatkiem do niszowego śpiewu. Św. Pius X potępiał tę praktykę w odniesieniu do najpiękniejszych dzieł sakralnych muzyki europejskiej, u nas podobną pozycję zdają się zajmować wielbiciele rekonstrukcyj śpiewu plebejskiego.
Poza ich niszą często jest pustka. Zauważmy, że niedzielna Msza tradycyjna jakże często może być celebrowana tylko w porze obiadowej. Jest to zatem czas nieobecności organistów, pracujących w kościołach od 7 do 13 i powracających na Mszę popołudniową.
Skutkiem tego wszystkiego jest nieobecność organów w bardzo wielu lokalizacjach z Mszą trydencką. Co za paradoks! Nowusowcy rugują je na rzecz gitar, a paleotradycjonaliści zastępują chorałem czy też raczej pseudochorałem pseudogregoriańskim. Wielokrotnie spotkałem się ze zdumieniem i rozczarowaniem wiernych, szukających na tradycyjnej Mszy piękna muzyki liturgicznej i znajdujących te dziadowskie zawodzenia i smędzenia, które powinny mieć miejsce jedynie w klasztorze klauzurowym grupującym przygłuchych fratrów. "Gdzie są organy, gdzie jest chorał gregoriański, taki jaki znamy z płyt kompaktowych?!" - pytają zdezorientowani katolicy wychodzący z Mszy trydenckiej i zbyt często nigdy na nią nie wracający.
Wiem, że w tym momencie krytykuję, być może mocno i brutalnie, ludzi poświęcających swój czas i pieniądze, którzy realizują pasję bycia kantorami i sądzą, że w ten sposób najlepiej jak potrafią służą Bogu. Apeluję jednak i do nich o pokorę, aby zastanowili się, na ile faktycznie przyczyniają się do większej chwały Bożej i zbawiania dusz.
Jakie proponowałbym rozwiązanie? By wbrew wielowiekowemu polskiemu nawykowi mierzyć zamiary na siły. By dostosowywać się do możliwości i rozwijać stopniowo, krok po kroku. Przez setki lat nie mieliśmy znamienitych tradycyj liturgicznych w terenie, poza największymi ośrodkami. Lepiej zatem rozpoczynać celebrację Mszy tradycyjnej od skromnej Mszy cichej, z dwoma ministrantami. I lepiej opłacić profesjonalnego organistę, który po krótkim przyuczeniu zagra i zaśpiewa podstawowe melodie niż snobować się na formowanie zespołu kantorów, którzy udźwigną ciężar obowiązków nakładanych nań przez Mszę śpiewaną. Nie od razu Kraków zbudowano.
Jego analizę rozpocznę od uwagi translatorskiej. Używane w języku angielskim wyrażenie "Low Mass" tłumaczone jest na polski zamiennie: "Msza cicha" lub "Msza recytowana". Jest to niepoprawne. Synonimem do "Mszy cichej" jest pojęcie "Msza czytana", podczas gdy "Msza recytowana" - inaczej "Msza dialogowana" to potworek ruchu liturgicznego z I połowy XX wieku, charakteryzujący się tym, że ogół wiernych recytuje na głos kwestie przewidziane dla ministranta w księgach liturgicznych.
Uporządkujmy to zatem: Msza śpiewana – angielskie: High Mass, łacińskie: Missa cantata oraz Msza czytana (cicha) – angielskie: Low Msza, łacińskie: Missa lecta/ Missa secreta. Sam tekst można zaś streścić w następujących punktach:
1. Uczestnicy i organizatorzy Mszy preferują celebracje Mszy cichej, która trwa krócej i wymaga mniejszych nakładów pracy od przygotowywania Mszy śpiewanej.
2. Nie podejmuje się śpiewania Mszy uroczystej z uwagi na brak kompetentnych kantorów.
3. Ludzie preferują Mszę cichą, gdyż doświadczają poprzez nią bliższego kontaktu z Bogiem.
Polska rzeczywistość jest jednak nieco odmienna. Po pierwsze, wierni zwykle nie mają wyboru między Mszą czytaną a Mszą śpiewaną. Szczerze mówiąc, nie mają żadnego wyboru. Aktualnie jest jedynie ok. 40 miejscowości (wliczając Msze postindultowe oraz kaplice FSSPX), w których jest dostępna cotygodniowa Msza tradycyjna. Wybór zatem niemal wszystkich wiernych, pomijając może mieszkańców Warszawy, Krakowa i Wrocławia oraz okolicznych miejscowości, sprowadza się do alternatywy: „iść albo nie iść”.
Ponieważ w Polsce zatraciliśmy na dziesięciolecia ciągłość celebracyj liturgii klasycznej, to mamy do czynienia raczej z naśladownictwem wzorców tradycjonalistów francuskich i niemieckich niż kontynuacją przedsoborowych zwyczajów polskich. Ubolewam nad tym, mając równocześnie świadomość, iż nie były one w pełni zgodne z rubrykami Mszałów i wytycznymi Stolicy Apostolskiej. Zwykle odprawiano u nas Mszę czytaną, podczas której, przez większość jej trwania śpiewano pieśni wyrażające prawdy wiary katolickiej. Jeśli zajrzycie do starych modlitewników czy śpiewników, znajdziecie tam dziesiątki takich propozycyj. W okresie bożonarodzeniowym śpiewano tak również kolędy. Wszystko to wyjaśnia, czemu nasze stare księgi zawierają tak długie, liczące po kilkanaście zwrotem pieśni. Praktyka Novus Ordo, ale także przywracanego rytu katolickiego niestety ich nie wykorzystuje.
Co do oprawy muzycznej polskich liturgij, to również nie jest najlepiej, choć problemy są zupełnie inne niż u Amerykanów. Nim tradycyjna liturgia zaczęła powracać do polskich kościołów, pojawiły się tu i ówdzie środowiska pasjonatów muzyki dawnej. Mam wielki szacunek dla dorobku Marcina Bornus -Szczycińskiego czy Marcelego Peresa, ale nie uważam, że ich osiągnięcia powinny dominować we współczesnej oprawie tradycyjnej liturgii katolickiej. Ponadto ich uczniowie jakże często są o lata świetle od wyżej wymienionych mistrzów, skutkiem czego wartość artystyczna imitacji muzyki dawnej bywa tu i ówdzie wysoce niezadowalająca. O ile można tolerować, by podczas Festiwalu Muzyki Dawnej w Jarosławiu liturgia była w pewnym sensie dodatkiem do muzyki, to nierzadko uczestnicząc we Mszy trydenckiej w Polsce ma się wrażenie, że to jest stan permanentny. Obserwuję u wielu polskich tradycjonalistów bardzo niepokojącą tendencję. Tak jak w liturgii posoborowej Msza bywa własnością "przewodniczącego liturgii", który staje się swoistym mistrzem ceremonii, to u nas rolę tę przejmują osoby odpowiedzialne za oprawę muzyczną. Bardzo często to one kreują liturgię, w której celebrans jest jakby dodatkiem do niszowego śpiewu. Św. Pius X potępiał tę praktykę w odniesieniu do najpiękniejszych dzieł sakralnych muzyki europejskiej, u nas podobną pozycję zdają się zajmować wielbiciele rekonstrukcyj śpiewu plebejskiego.
Poza ich niszą często jest pustka. Zauważmy, że niedzielna Msza tradycyjna jakże często może być celebrowana tylko w porze obiadowej. Jest to zatem czas nieobecności organistów, pracujących w kościołach od 7 do 13 i powracających na Mszę popołudniową.
Skutkiem tego wszystkiego jest nieobecność organów w bardzo wielu lokalizacjach z Mszą trydencką. Co za paradoks! Nowusowcy rugują je na rzecz gitar, a paleotradycjonaliści zastępują chorałem czy też raczej pseudochorałem pseudogregoriańskim. Wielokrotnie spotkałem się ze zdumieniem i rozczarowaniem wiernych, szukających na tradycyjnej Mszy piękna muzyki liturgicznej i znajdujących te dziadowskie zawodzenia i smędzenia, które powinny mieć miejsce jedynie w klasztorze klauzurowym grupującym przygłuchych fratrów. "Gdzie są organy, gdzie jest chorał gregoriański, taki jaki znamy z płyt kompaktowych?!" - pytają zdezorientowani katolicy wychodzący z Mszy trydenckiej i zbyt często nigdy na nią nie wracający.
Wiem, że w tym momencie krytykuję, być może mocno i brutalnie, ludzi poświęcających swój czas i pieniądze, którzy realizują pasję bycia kantorami i sądzą, że w ten sposób najlepiej jak potrafią służą Bogu. Apeluję jednak i do nich o pokorę, aby zastanowili się, na ile faktycznie przyczyniają się do większej chwały Bożej i zbawiania dusz.
Jakie proponowałbym rozwiązanie? By wbrew wielowiekowemu polskiemu nawykowi mierzyć zamiary na siły. By dostosowywać się do możliwości i rozwijać stopniowo, krok po kroku. Przez setki lat nie mieliśmy znamienitych tradycyj liturgicznych w terenie, poza największymi ośrodkami. Lepiej zatem rozpoczynać celebrację Mszy tradycyjnej od skromnej Mszy cichej, z dwoma ministrantami. I lepiej opłacić profesjonalnego organistę, który po krótkim przyuczeniu zagra i zaśpiewa podstawowe melodie niż snobować się na formowanie zespołu kantorów, którzy udźwigną ciężar obowiązków nakładanych nań przez Mszę śpiewaną. Nie od razu Kraków zbudowano.
środa, 8 czerwca 2016
Na marginesie kanonizacji ojca Stanisława Papczyńskiego MIC
Nie miał szczęścia Ojciec Stanisław Papczyński (+1701) w swej drodze na ołtarze. Choć zmarł w opinii świętości, to pierwsze starania co do jego beatyfikacji napotkały na poważne przeszkody polityczne, spowodowane rozbiorami I Rzeczypospolitej. Zaborcy nie byli zainteresowani upamiętnianiem wybitnych Polaków, spośród których niemal każdy przejawiał też znaczną aktywność w służbie Ojczyźnie. Taki był i Ojciec Stanisław - spowiednik i kapelan wojsk Jana Sobieskiego.
AD 1673 Papczyński założył pierwsze polskie męskie zgromadzenie zakonne - Zgromadzenie Księży Marianów Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny, którego celami są: szerzenie kultu Niepokalanego Poczęcia Matki Bożej oraz nabożeństwo wstawiennicze za dusze w czyśćcu cierpiące. Wspomniane wyżej rozbiory oraz zawieruchy masońsko - rewolucyjne XIX wieku niemal doprowadziły do likwidacji zakonu: na początku dwudziestego stulecia funkcjonował już tylko jeden klasztor oo. marianów, w Mariampolu na Suwalszczyźnie, gdzie dożywali swych dni ostatni ojcowie. Poza nim znajdowało się kilku innych członków zakonu, formalnie doń przynależących, lecz niemających faktycznej łączności wspólnotowej. W tych to warunkach doszło do swoistej odnowy zakonu dokonanej przez nowo przyjętych do wspólnoty Litwinów, Jerzego Matulaitisa i Piotra Buczysa.
Brak ciągłości pomiędzy dawnymi a nowymi ojcami marianami oraz całkowita rewizja konstytucyj zakonnych sprawiły, że kongregacja nie zachowała pierwotnego ducha ojca założyciela. Również po dynamicznym wzroście liczebnym zgromadzenia w XX leciu międzywojennym nie przywrócono ani pielęgnacji nabożeństwa za dusze czyśćcowe ani tradycyjnych białych habitów (stąd rozróżnienie między pierwotnymi "białymi marianami" i współczesnymi "czarnymi marianami"). Charakter zakonu pozostał maryjny, aczkolwiek bez zdecydowanego pierwotnego rysu.
Beatyfikacja Jerzego Matulaitisa (1987) utwierdziła go na kolejne długie lata w roli najważniejszej postaci w świadomości współczesnych marianów, tak zwanego "Odnowiciela". Patrząc na niezwykle długą listę Polaków beatyfikowanych i kanonizowanych przez Jana Pawła II nie sposób nie zadać sobie pytania: czemu zabrakło na niej ojca Stanisława Papczyńskiego? Być może najlepszym wyjaśnieniem tego fenomenu będzie informacja, iż jedynym Polakiem (wywodzącym się z Polski, nie ujmuję tu Amerykanów polskiego pochodzenia) pełniącym funkcję generała zakonu za pontyfikatu Jana Pawła II był ks. Adam Boniecki.
Tymczasem ojciec Stanisław Papczyński dołączył wreszcie do grona błogosławionych w 2007 r. Dopiero w tym samym roku zakon marianów po raz pierwszy przetłumaczył na polski wszystkie zachowane pisma Założyciela. (Można się z nimi zapoznać pod tym linkiem). Czy jakikolwiek inny założyciel wspólnoty zakonnej mającej wielowiekową tradycję jest równie nieznany i nieupamiętniany przez własne zgromadzenie?!
Do dziś niewiele się zmieniło. Zauważam z bólem, że podczas franciszkowej kanonizacji niemal nieobecny był ... sam święty Stanisław, taki jakim go znamy. Marianie rozstawieni daleko po kątach, brylował wszędzie kard. Stanisław Dziwisz, mocno akcentujący pochodzenie Papczyńskiego z okolic sądecczyzny, czyli ... swoich własnych terenów.
W ostatnich latach znacząco zwiększa się zainteresowanie pierwotną duchowością mariańską. Niedawno powstała nawet niewielka wspólnota zakonna odwołująca się do dorobku "białych marianów". Wspierajmy ją swoją życzliwością, a zwłaszcza modlitwą.
Ale i na ten temat godzi się napisać kilka słów krytycznych. Do sympatyków wspomnianej grupy zaliczał się zmarły niedawno wizjoner "Adam Człowiek", przedstawiający "odnowę" dokonaną przez Matulaitisa jako jawnie bezprawną i nielegalną. Nie zaliczam się bynajmniej do grona zwolenników owej zmiany, ale przyjmuję do wiadomości fakty i argumenty podawane np. przez ks. Juliana Kałowskiego MIC w tekście pt. Ocena zarzutów przeciwko legalności odnowy zakonu marianów. Gdyby zaś ktoś chciał się zapoznać szczegółowo z historią przebiegu pierwszej próby wskrzeszenia "białych marianów" - siedleckim stowarzyszeniem stanisławitów, polecam tekst o. Józefa Mareckiego. Warto uczyć się na dawnych błędach, by ich ponownie nie popełniać.
Współcześni, czarni marianie są porządnym, zacnym zakonem, który czyni wiele dobra w Polsce i za granicami. My tradycjonaliści, możemy być mu szczególnie wdzięczni za gościnę w Licheniu, jaką okazuje Warsztatom Liturgicznym Ars Celebrandi, największemu tego typu wydarzeniu na świecie. Ufam, że święty Stanisław od Jezusa i Maryi Papczyński przyczyni się do przywrócenia Kościołowi, Polsce i samemu Zakonowi tradycyjnego charyzmatu, jaki sam mu określił. W mariańskiej rodzinie zakonnej jest z pewnością miejsce na białych marianów tradycyjnej obserwancji.
AD 1673 Papczyński założył pierwsze polskie męskie zgromadzenie zakonne - Zgromadzenie Księży Marianów Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny, którego celami są: szerzenie kultu Niepokalanego Poczęcia Matki Bożej oraz nabożeństwo wstawiennicze za dusze w czyśćcu cierpiące. Wspomniane wyżej rozbiory oraz zawieruchy masońsko - rewolucyjne XIX wieku niemal doprowadziły do likwidacji zakonu: na początku dwudziestego stulecia funkcjonował już tylko jeden klasztor oo. marianów, w Mariampolu na Suwalszczyźnie, gdzie dożywali swych dni ostatni ojcowie. Poza nim znajdowało się kilku innych członków zakonu, formalnie doń przynależących, lecz niemających faktycznej łączności wspólnotowej. W tych to warunkach doszło do swoistej odnowy zakonu dokonanej przez nowo przyjętych do wspólnoty Litwinów, Jerzego Matulaitisa i Piotra Buczysa.
Brak ciągłości pomiędzy dawnymi a nowymi ojcami marianami oraz całkowita rewizja konstytucyj zakonnych sprawiły, że kongregacja nie zachowała pierwotnego ducha ojca założyciela. Również po dynamicznym wzroście liczebnym zgromadzenia w XX leciu międzywojennym nie przywrócono ani pielęgnacji nabożeństwa za dusze czyśćcowe ani tradycyjnych białych habitów (stąd rozróżnienie między pierwotnymi "białymi marianami" i współczesnymi "czarnymi marianami"). Charakter zakonu pozostał maryjny, aczkolwiek bez zdecydowanego pierwotnego rysu.
Beatyfikacja Jerzego Matulaitisa (1987) utwierdziła go na kolejne długie lata w roli najważniejszej postaci w świadomości współczesnych marianów, tak zwanego "Odnowiciela". Patrząc na niezwykle długą listę Polaków beatyfikowanych i kanonizowanych przez Jana Pawła II nie sposób nie zadać sobie pytania: czemu zabrakło na niej ojca Stanisława Papczyńskiego? Być może najlepszym wyjaśnieniem tego fenomenu będzie informacja, iż jedynym Polakiem (wywodzącym się z Polski, nie ujmuję tu Amerykanów polskiego pochodzenia) pełniącym funkcję generała zakonu za pontyfikatu Jana Pawła II był ks. Adam Boniecki.
Tymczasem ojciec Stanisław Papczyński dołączył wreszcie do grona błogosławionych w 2007 r. Dopiero w tym samym roku zakon marianów po raz pierwszy przetłumaczył na polski wszystkie zachowane pisma Założyciela. (Można się z nimi zapoznać pod tym linkiem). Czy jakikolwiek inny założyciel wspólnoty zakonnej mającej wielowiekową tradycję jest równie nieznany i nieupamiętniany przez własne zgromadzenie?!
Do dziś niewiele się zmieniło. Zauważam z bólem, że podczas franciszkowej kanonizacji niemal nieobecny był ... sam święty Stanisław, taki jakim go znamy. Marianie rozstawieni daleko po kątach, brylował wszędzie kard. Stanisław Dziwisz, mocno akcentujący pochodzenie Papczyńskiego z okolic sądecczyzny, czyli ... swoich własnych terenów.
W ostatnich latach znacząco zwiększa się zainteresowanie pierwotną duchowością mariańską. Niedawno powstała nawet niewielka wspólnota zakonna odwołująca się do dorobku "białych marianów". Wspierajmy ją swoją życzliwością, a zwłaszcza modlitwą.
Ale i na ten temat godzi się napisać kilka słów krytycznych. Do sympatyków wspomnianej grupy zaliczał się zmarły niedawno wizjoner "Adam Człowiek", przedstawiający "odnowę" dokonaną przez Matulaitisa jako jawnie bezprawną i nielegalną. Nie zaliczam się bynajmniej do grona zwolenników owej zmiany, ale przyjmuję do wiadomości fakty i argumenty podawane np. przez ks. Juliana Kałowskiego MIC w tekście pt. Ocena zarzutów przeciwko legalności odnowy zakonu marianów. Gdyby zaś ktoś chciał się zapoznać szczegółowo z historią przebiegu pierwszej próby wskrzeszenia "białych marianów" - siedleckim stowarzyszeniem stanisławitów, polecam tekst o. Józefa Mareckiego. Warto uczyć się na dawnych błędach, by ich ponownie nie popełniać.
Współcześni, czarni marianie są porządnym, zacnym zakonem, który czyni wiele dobra w Polsce i za granicami. My tradycjonaliści, możemy być mu szczególnie wdzięczni za gościnę w Licheniu, jaką okazuje Warsztatom Liturgicznym Ars Celebrandi, największemu tego typu wydarzeniu na świecie. Ufam, że święty Stanisław od Jezusa i Maryi Papczyński przyczyni się do przywrócenia Kościołowi, Polsce i samemu Zakonowi tradycyjnego charyzmatu, jaki sam mu określił. W mariańskiej rodzinie zakonnej jest z pewnością miejsce na białych marianów tradycyjnej obserwancji.
poniedziałek, 6 czerwca 2016
O pewnym tunelu i popisach artystyczno - satanistycznych
Tym razem mój wpis nie dotyczy działalności Kościoła Posoborowego. Ma jednak poważny związek z aktywnością jego "młodszych braci w wierze", czyli satanistów, masonów i ekumenistów.
1 czerwca br. pod szwajcarskimi Alpami otworzono najdłuższy i najgłębiej na świecie położony tunel kolejowy, Gotthard-Basistunnel . Otwarcie inwestycji "uświetniła" impreza kulturalno - rozrywkowa, która miała dość niecodzienny przebieg. Myślę, że uzasadnione są głosy nazywające ją jawnie satanistyczną. Obrazy mówią same za siebie i trudno je inaczej zinterpretować.
W przedstawienie zaangażowano około 600 performerów. Reżyserował je znany niemiecki reżyser Volker Hesse, a na widowni siedzieli tacy prominenci jak Aniela Merkel czy Franciszek Hollande.
Novus Ordo Mundi pokazało swe oblicze.
Dziękuję Kolegom z Forum Krzyż za informacje.
1 czerwca br. pod szwajcarskimi Alpami otworzono najdłuższy i najgłębiej na świecie położony tunel kolejowy, Gotthard-Basistunnel . Otwarcie inwestycji "uświetniła" impreza kulturalno - rozrywkowa, która miała dość niecodzienny przebieg. Myślę, że uzasadnione są głosy nazywające ją jawnie satanistyczną. Obrazy mówią same za siebie i trudno je inaczej zinterpretować.
W przedstawienie zaangażowano około 600 performerów. Reżyserował je znany niemiecki reżyser Volker Hesse, a na widowni siedzieli tacy prominenci jak Aniela Merkel czy Franciszek Hollande.
Novus Ordo Mundi pokazało swe oblicze.
Dziękuję Kolegom z Forum Krzyż za informacje.
piątek, 3 czerwca 2016
Czy jest post w dzisiejsze święto?
Aktualna dyscyplina określa brak postu na dzisiejszą Uroczystość Najświętszego Serca Pana Jezusa. Można się do tych norm stosować, podobnie jak do pozostałych rozwiązań zgodnych z posoborowym Kodeksem Prawa Kanonicznego z 1983 r.
Warto jednak wspomnieć, że wcześniejsze regulacje postne w przedmiotowym zakresie były inne. Tylko święta nakazane (i to poza Wielkim Postem) znosiły dyscypliny postne.
Święto NSPJ, kończące zlikwidowaną z inicjatywy Bugniniego przez Ojca Świętego Piusa XII oktawę Bożego Ciała, nie zaliczało się do katalogu świąt nakazanych, nawet i w czasach poprzedzających promulgację Kodeksu Prawa Kanonicznego AD 1917.
Przedsoborowa dyscyplina postna była, patrząc z perspektywy współczesnego człowieka, bardzo rygorystyczna. Można zachęcać wiernych, by dla wzrostu pobożności i umartwienia praktykowali jej poszczególne rozwiązania, a więc post eucharystyczny, suche dnie, wigilie czy Wielki Post.
Fatalna jest sytuacja, w której w Kościele łacińskim są dwa różne zbiory prawa kanonicznego, różne kalendarze liturgiczne i różne okresy liturgiczne. W dodatku dominujący z tych systemów jest bardzo mocno sprotestantyzowany. Nie ma dobrych rozwiązań ani optymistycznych widoków na przyszłość. Obserwacja pokazuje, iż "reforma reformy" zainicjowana przez Ojca Świętego Benedykta XVI poniosła na każdym swym froncie fiasko. Posoborowie nie reformuje się, nie widać w nim żadnych oznak poprawy. Z drugiej strony, przedśmiertelne podrygi tego układu będą jeszcze długo trwały.
Może jednak warto odmówić sobie dziś steka i kawałka kiełbasy w intencji rozwiązania problemu związanego z opisanym tu chaosem? Zachęcam!
Warto jednak wspomnieć, że wcześniejsze regulacje postne w przedmiotowym zakresie były inne. Tylko święta nakazane (i to poza Wielkim Postem) znosiły dyscypliny postne.
Święto NSPJ, kończące zlikwidowaną z inicjatywy Bugniniego przez Ojca Świętego Piusa XII oktawę Bożego Ciała, nie zaliczało się do katalogu świąt nakazanych, nawet i w czasach poprzedzających promulgację Kodeksu Prawa Kanonicznego AD 1917.
Przedsoborowa dyscyplina postna była, patrząc z perspektywy współczesnego człowieka, bardzo rygorystyczna. Można zachęcać wiernych, by dla wzrostu pobożności i umartwienia praktykowali jej poszczególne rozwiązania, a więc post eucharystyczny, suche dnie, wigilie czy Wielki Post.
Fatalna jest sytuacja, w której w Kościele łacińskim są dwa różne zbiory prawa kanonicznego, różne kalendarze liturgiczne i różne okresy liturgiczne. W dodatku dominujący z tych systemów jest bardzo mocno sprotestantyzowany. Nie ma dobrych rozwiązań ani optymistycznych widoków na przyszłość. Obserwacja pokazuje, iż "reforma reformy" zainicjowana przez Ojca Świętego Benedykta XVI poniosła na każdym swym froncie fiasko. Posoborowie nie reformuje się, nie widać w nim żadnych oznak poprawy. Z drugiej strony, przedśmiertelne podrygi tego układu będą jeszcze długo trwały.
Może jednak warto odmówić sobie dziś steka i kawałka kiełbasy w intencji rozwiązania problemu związanego z opisanym tu chaosem? Zachęcam!
środa, 25 maja 2016
Wincenty Łaszewski - Nadchodzi kres. Mistyczne wizje końca świata
Najkrótszą recenzję dzieła można zawrzeć w jednym zdaniu: "to jest bardzo szkodliwa i niebezpieczna książka".
Łaszewski niby pisze książkę religijną, niby teologiczną, ale efektem jego pracy jest coś pomiędzy thrillerem a horrorem klasy B. Całość została nieźle napisana, zawiera wiele sugestywnych opisów. Jest mnóstwo manipulacyj i półprawd. Nie jest to zatem książka łatwa do konfrontacji dla przypadkowego czytelnika, zwłaszcza jest nim średnio zorientowany w niuansach teologii, poszukujący katolik. Do takich osób adresuję mój wpis, ufając, że okaże się choć trochę pomocny.
Autor zaczyna od wyliczenia całej litanii fałszywych i niedoszłych końców świata, wraz z datami, kiedy miały się one wydarzyć. Przeciwstawia im "swoje", niebiańskie wizje apokalipsy, które owych dat nie zawierają. Podaje fakty naukowe, odnoszące się do wzrostu aktywności wulkanów. Przemilcza efekt cieplarniany i mniemane podnoszenie się wody oceanów, bo to przeczyłoby jego narracji: "Bóg w Starym Testamencie obiecał, że nie spuści więcej potopu na Ziemię, ale inne dopusty może zarządzić". Następnie atakuje nas masowością objawień we współczesnym świecie: "Według Le Monde w samych tylko latach 1976 - 1986 Matka Najświętsza objawiła się dwadzieścia jeden tysięcy razy". Ale referowanie ich treści zaczyna - by uwiarygodnić swoje stanowisko - od faktycznie wypełnionych dziś proroctw z XVII wieku z Quito w Ekwadorze. Jest z nimi niemało problemów, sygnalizowanych przeze mnie jakiś czas temu Warto podkreślić, że Łaszewski relacjonuje te wydarzenia bez użycia w cytacie słowa "masoneria" i innych wyrażeń niepasujących do wieku siedemnastego. Pozostaje na wyższym, bezpieczniejszym poziomie ogólności. Czy to świadczy, że korzystał z innych źródeł na temat objawień Matki Bożej w Quito? Nie. Nie ma bowiem żadnych źródeł pisemnych na temat treści powyższych objawień sprzed lat 30-tych XX wieku. Nie mamy powodów, by wątpić, że dawno temu w Ameryce Łacińskiej żyła świątobliwa mistyczka, ale też nie mamy żadnych świadectw choćby z drugiej ręki, co konkretnie miałaby usłyszeć od Matki Bożej. Słowem, można zakwestionować pierwszą sztuczkę zastosowaną przez Wincentego Łaszewskiego.
Co kilkadziesiąt stron czytamy w tej książce cytat ze słów papieża Urbana VIII (+1644): "W przypadkach związanych z objawieniami prywatnymi lepiej jest wierzyć, niż nie wierzyć, ponieważ jeśli wierzycie, a rzecz okaże się fałszywa, otrzymacie wszelkie błogosławieństwa, tak jakby były one prawdziwe. Uwierzyliście bowiem, że są one prawdziwe." Pod koniec książki (str. 304) znajdziemy dopisek: "Przypisane papieżowi słowa nie są jednak nigdzie źródłowo udokumentowane. Należałoby je raczej uznać za wyraz sensus fidei - dowód powszechnej intuicji cechującej lud Boży." Czyli papież powiedział, ale nie powiedział. A Łaszewski uznał tę wypowiedź za reprezentatywną dla całego ludu Bożego. Jakby to skomentował Stanisław Bareja słowami wielokrotnie powtarzanymi w serialu "Zmiennicy": "kłamstwo jest wykładnikiem prawdy."
Pomiędzy tymi cytatami pojawiają się jak w kalejdoskopie relacje z całego świata, z wieku XIX i XX, dotyczące objawień maryjnych (ponoć 99% objawień prywatnych to manifestacje Matki Bożej) - zatwierdzonych i niezatwierdzonych, trwających i zakończonych, przebadanych i wciąż weryfikowanych. Przypomnijmy sobie podaną liczbę 21 000 takich zdarzeń z jednej tylko dekady i porównajmy je do liczby bodajże ... 2 objawień, określanych przez Łaszewskiego jako zdemaskowane przez Kościół jako fałszywe. Te liczby robią wrażenie, nawet jeśli dostrzeżemy, że pośród wiarygodnych podaje on Medjugorje, Garabandal, a nawet polską Oławę!
Jak mają się dalej toczyć wydarzenia? Czytamy o tym na stronie 91. Najpierw ma być czas herezji, kryzysu Kościoła i cywilizacji. Po nim ma być wielkie ostrzeżenie - znaki. Następnie nadejdzie czas oczyszczenia, a po nim zatryumfuje Boża Sprawiedliwość, co niekoniecznie musi oznaczać koniec świata. Książka w zasadzie pomija zrelacjonowanie punktu pierwszego, jakże istotnego z punktu widzenia tradycjonalistów. Łaszewski może 10 razy napisać o panoszących się herezjach w Kościele, o masonach oraz o odejściach z kapłaństwa (i tu pojawia się pytanie, jak "zgubiły się" literki "MIC", które nosił dwadzieścia kilka lat temu za nazwiskiem ...), ale nie piśnie słówkiem, by wskazać na współczesne źródła i znamiona tego kryzysu. Dowiemy się co najwyżej, że Leon XIII miał w 1884 r. miał wizję rozmowy Boga z szatanem, z której wynikło przyzwolenie Boga na większą aktywność diabła ukierunkowaną na zniszczenie Kościoła. Dowiemy się, że w ślad za tą wizją Papież ułożył modlitwę - egzorcyzm i polecił odmawiać go po każdej Mszy świętej, co zarzucono pod koniec lat 60-tych XX wieku. Ale w książce nie ma nawet jednego zdania krytycznego względem posoborowej rzeczywistości i narzuconych nam deform! Nie ma choćby zdania krytyki równie "radykalnej" jak u tradycjonalistów z Christianitas. Całość jest poświęcana dwóm kwestiom: znakom nadejścia apokalipsy i rozmaitym relacjom jej możliwego przebiegu.
Tymczasem najważniejsze dla wiernych jest rozpoznanie herezyj i nieulegnięcie im! Jeśli zachowasz wiarę w czasie wielkiego odstępstwa, to nie ma znaczenia, kiedy umrzesz; byle byś umarł w stanie łaski uświęcającej. Ta podstawowa prawda wiary katolickiej jest zupełnie niewidoczna w recenzowanej książce, rzekomo katolickiej, wydanej przez rzekomo katolickie wydawnictwo Fronda. Zauważmy, że zapowiadany także w szeregu objawień streszczanych w książce kryzys Kościoła ma mieć charakter totalny. Nie chcę wartościować i dociekać, czy ów zapowiadany stan już trwa, czy też dopiero - za przyczyną Franciszka Papieża - nadchodzi. Dość, że wiele środowisk tradycjonalistycznych także poprzez prywatne objawienia maryjne uzasadnia swoją postawę i opór względem modernistycznej hierarchii. U Łaszewskiego jest inaczej - zawsze pisze on o konieczności posłuszeństwa biskupom, choćby dwa zdania dalej referował słowa Matki Bożej z japońskiej miejscowości Akita: "Dzieło szatana przeniknie nawet do Kościoła w taki sposób, że kardynałowie wystąpią przeciwko kardynałom, biskupi przeciwko biskupom. Kapłani, którzy Mnie czczą, będą pogardzani i wystąpią przeciwko nim ich współbracia. Kościoły i ołtarze zostaną splądrowane, Kościół będzie pełen tych, którzy akceptują kompromisy. Z powodu działania szatana wielu kapłanów i poświęconych dusz porzuci swe powołanie". Logiczny wniosek jest taki, że skoro wierni zawsze mają iść za swoimi duszpasterzami, to także i wtedy, gdy będą oni występować przeciw pobożnym współbraciom i pogardzać nimi! Opór tradycjonalistów względem biskupów i papieży Kościoła posoborowego miałby umocowanie w objawieniach prywatnych, o ile nie można by ich zdemaskować jako szatańskiego mamienia. Gdyby natomiast szczegółowe badanie treści objawień wskazywało, że do jakichś zachowań nawołuje diabeł przebrany za Matkę Bożą, to oczywiście byłby to bardzo silny argument przeciwko owym postawom. Ta prosta reguła wyjaśnia nasz sceptycyzm względem niezweryfikowanych objawień prywatnych, w ślad za zasadami Soboru Laterańskiego i Kodeksu Prawa Kanonicznego z 1917 r. według których za nagłaśnianie takich objawień groziła nawet ekskomunika. Nawiasem pisząc, i Łaszewski wspomina o owej zmianie perspektywy władz kościelnych względem objawień. Pisze o tym na stronach 309 - 312, plagiatując 1:1 tekst p. Piotra Kołodzieja.
W książce Łaszewskiego wielokrotnie pojawiają się pojęcia takie jak "pokuta", "nawrócenie" czy "ofiarowanie za grzeszników". Można powiedzieć, że z tego pojawiania się niewiele wynika. Są niczym motyw anioła w popkulturze: w umiarkowany sposób wskazują na Boga czy na konieczność podjęcia jakichś działań. Kluczowym terminem są natomiast "trzy dni ciemności", czas kiedy należy pozostawać w domu, modlić się przy świecy i prosić Boga o miłosierdzie. Im poświęcona jest niemal połowa książki.
"74 wizjonerów, 10 porad jak przetrwać w czasach ostatecznych, 8 niezbędnych rzeczy na czas Apokalipsy, 7 porad jak żyć i 6 wskazówek jak się modlić!" - jakie dobre hasło reklamowe. Szkoda, że jego autor marnuje się w teologii. Z takim zmysłem marketingowym mógłby sprzedawać proszki do prania czy środki na zaparcie. Może one by nie pomogły tak, jak w reklamie. Ale przynajmniej nie zaszkodziłyby życiu duchowemu nabywców. Tymczasem praktyczne porady Łaszewskiego na apokalipsę zaszkodzić duszom mogą.
Przeczytajcie sami ten bełkot: "Wciąż jeszcze mamy czas, by przygotować się na godzinę ciemności. Nie możemy już uniemożliwić ataku sił ciemności, możemy go jednak osłabić. W jaki sposób? Odpowiedź jest krótka: należy zrobić jak najwięcej z tego, co radzą głosy z Nieba. Jedna z wizjonerek przytacza słowa Maryi: "Powiedziała, że jeśli świat zrobi to, o co Bóg prosi, wszystko będzie dobrze"." Na pierwszy rzut oka porady, jak żyć w czasach przedostatecznych, w pełni oddają nauczanie Kościoła. 1. Nawrócenie. 2. Łaska 3. Wiara 4. Pokuta 5. Ubóstwo 6. Wynagrodzenie 7. Posłuszeństwo Kościołowi. Niestety, zamiast katechizmowego nauczania na te tematy, Autor prezentuje własne definicje, zupełnie niegodne osoby posiadającej doktorat z teologii, choćby i posoborowej.
Tyle paplaniny, a ani słowa o tym, co naprawdę ważne: o porzuceniu grzechów śmiertelnych i trwaniu w łasce uświęcającej. Nota bene: stan łaski uświęcającej nie sprawia, że człowiek nie podlega dręczeniu przez demony, czego dowodem życiorysy największych świętych Kościoła.
Wypowiadając się w spoganionym świecie, formułując swe myśli do zagubionych być może katolików, nie wolno pozwalać sobie na zwroty nieprecyzyjne. Iluzoryczne odwrócenie od szatana, usta pełne werbalnej ufności Bogu i nadziei na Jego łaskę, to atrybuty protestanckich, ewangelikalnych "born again Christians". Wszyscy ci ludzie mogą równocześnie i obiektywnie pozostawać przez lata w grzechu śmiertelnym, na przykład związanym z przebytym rozwodem i trwaniem w nowym związku. Mogą utwierdzać się w grzechu poprzez świętokradcze spowiedzi i bezprawne (albo i "franciszkowe") przystępowanie do Komunii Świętej. Takich ludzi w praktyce bierze także i na swoje sumienie Wincenty Łaszewski.
Rady dotyczące modlitwy są mniej kontrowersyjne: Odmawiajmy codziennie różaniec. Przyjmijmy szkaplerz. Zawierzmy się Maryi. Adorujmy Najświętszy Sakrament. Jak najczęściej starajmy się uczestniczyć we Mszy Świętej i godnie przyjmować Komunię Świętą. Wzywajmy pomocy Maryi.
Odloty nasilają się przy sporządzaniu "Niezbędnika na apokalipsę". Wprawdzie Łaszewski pisze, że to nie amulety, ale sensu nijakiego nie mają jego rady. Na czele listy, zatem najważniejsza, gromnica. "Ma być tylko jedna i zwykłej wielkości, bowiem Bóg zapowiedział, że taka wystarczy". W moim domu jest kilka gromnic, także pozostałe po nieżyjących członkach rodziny. Mam nadzieję, że nadmiar świec woskowych w domu nie sprawi, że zostaniemy skreśleni z automatu jako niedowiarkowie. "W blasku poświęconej świecy mamy przede wszystkim czytać i rozważać Pismo Święte, by tym samym znaleźć się w kręgu łaski i przywoływać Moc, Mądrość i Opatrzność Bożą". Na liście są również: modlitewnik, lektury duchowe, poświęcony obraz, różaniec, woda święcona i .... pożywienie.
No i wreszcie: "Jak przetrwać w czasach ostatecznych". Dowiadujemy się, że w owych czasie nie wolno wyglądać na zewnątrz domów ani tym bardziej z nich wychodzić. Gdy nastanie czas grozy nie wolno też nikogo wpuszczać do środka. Można to robić tylko wcześniej. Nie wyjaśniono wszakoż w książce, od kiedy konkretnie nie wolno otwierać drzwi na zewnątrz czy wychodzić z domów. To bardzo istotna nieścisłość, w zasadzie dyskwalifikująca porady, gdyby je potraktować serio. Dziesiątki prywatnych objawień dotyczące owego czasu są nie do końca spójne, nieprecyzyjne. Czy rzeczywiście pochodzą od Maryi i od Boga? Nie rozumiem też, czemu Bóg miałby karać śmiercią za akty miłosierdzia, jakimi byłoby wpuszczanie do domu ludzi proszących o ratunek. To założenie jest sprzeczne z istotą naszej religii, wprost z zapisami Ewangelii. Jak widać, objawienia reklamowane przez Łaszewskiego są bardzo niebezpieczne dla sumień osób je czytających. Czy zwłaszcza w czas apokalipsy nie powinniśmy ratować bliźnich, choćby i kosztem życia doczesnego? " Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich"
Rozważałem dotąd treść "porad" z punktu widzenia ludzi pobożnych, pragnących zaufać treściom, które czytają. Ale zastanówmy się, jak wpłynie lektura książki Łaszewskiego na osoby dość sceptyczne religijnie, na przykład młodzież po posoborowej katechizacji i sakramencie pożegnania z Kościołem, niegdyś zwanym bierzmowaniem. Ludzie ci mogą raczej utwierdzić się w przekonaniu, że w chrześcijaństwie promuje się obskurantyzm, że cwaniaczki wciskają kit durniom, że nikt poważny w to nie wierzy, ale "jedziemy, bo ciemny lud to kupi". Sam mam zresztą podobne wrażenie co do intencyj Autora i nieraz sugerowałem w tym wpisie, że Łaszewski celowo napisał książkę, która będzie się nieźle sprzedawać. Napiszę to jednak także expressis verbis, by nie było niedomówień.
Na koniec zreferujmy jeszcze wizję "Nowego Kościoła", który według Autora nastanie po czasie oczyszczenia. Ma to być bowiem kościół objawieniowy, zastępujący Kościół instytucjonalny, który "w pewnym sensie zawiódł". Ów kościół ma się opierać na doświadczeniu Boga, na nurcie "bardziej subiektywnym albo charyzmatycznym". Ma to być epoka Ducha Świętego. Najzabawniejsze jest zaś to, że owa era być może będzie trwała bardzo krótko, dwadzieścia lub sto lat. A potem według Łaszewskiego znów ludzie utorują drogę szatanowi, by powrócił na świat. Autor po prostu pada ofiarą dywagacji nad zapisami głośnych, lecz wzajemnie sprzecznych i wykluczających się objawień prywatnych. Jak się to ma choćby do objawień, które miał Leon XIII, według których diabłu jednorazowo przyzwolono, by poszalał przez stulecie?
Zalecam bardzo wielką wstrzemięźliwość względem wszelkich objawień prywatnych. Jeśli Kościół je zatwierdził i zinstytucjonalizował, jak np. objawienia związane z Najświętszym Sercem Pana Jezusa, różańcem czy szkaplerzem, to możemy być pewni ich poprawności teologicznej. W czasach zamętu teologicznego, wobec braku faktycznego nadzoru przez ustanowioną hierarchię nad treściami teologicznymi, bezwartościowych pieczątek z imprimatur, należy być bardzo ostrożnym względem wysypu nieautoryzowanych przesłań "z nieba". Zaryzykowałbym tezę, że większość spośród masy współczesnych objawień maryjnych to projekcje pobożnych umysłów. Ludzie słyszą, że jest tyle takich zdarzeń i wmawiają je sobie. To jest najdelikatniejsze wytłumaczenie także dla jakże nam doskwierających wizjonerek od księdza Natanka czy księdza Kiersztyna.
Najlepsze, co możemy zrobić, to przeczekiwać czas współczesnego zamętu teologicznego opierając się o tradycyjną doktrynę Kościoła. W niej mamy wszystkie środki i łaski konieczne i niezbędne do zbawienia.
Łaszewski niby pisze książkę religijną, niby teologiczną, ale efektem jego pracy jest coś pomiędzy thrillerem a horrorem klasy B. Całość została nieźle napisana, zawiera wiele sugestywnych opisów. Jest mnóstwo manipulacyj i półprawd. Nie jest to zatem książka łatwa do konfrontacji dla przypadkowego czytelnika, zwłaszcza jest nim średnio zorientowany w niuansach teologii, poszukujący katolik. Do takich osób adresuję mój wpis, ufając, że okaże się choć trochę pomocny.
Autor zaczyna od wyliczenia całej litanii fałszywych i niedoszłych końców świata, wraz z datami, kiedy miały się one wydarzyć. Przeciwstawia im "swoje", niebiańskie wizje apokalipsy, które owych dat nie zawierają. Podaje fakty naukowe, odnoszące się do wzrostu aktywności wulkanów. Przemilcza efekt cieplarniany i mniemane podnoszenie się wody oceanów, bo to przeczyłoby jego narracji: "Bóg w Starym Testamencie obiecał, że nie spuści więcej potopu na Ziemię, ale inne dopusty może zarządzić". Następnie atakuje nas masowością objawień we współczesnym świecie: "Według Le Monde w samych tylko latach 1976 - 1986 Matka Najświętsza objawiła się dwadzieścia jeden tysięcy razy". Ale referowanie ich treści zaczyna - by uwiarygodnić swoje stanowisko - od faktycznie wypełnionych dziś proroctw z XVII wieku z Quito w Ekwadorze. Jest z nimi niemało problemów, sygnalizowanych przeze mnie jakiś czas temu Warto podkreślić, że Łaszewski relacjonuje te wydarzenia bez użycia w cytacie słowa "masoneria" i innych wyrażeń niepasujących do wieku siedemnastego. Pozostaje na wyższym, bezpieczniejszym poziomie ogólności. Czy to świadczy, że korzystał z innych źródeł na temat objawień Matki Bożej w Quito? Nie. Nie ma bowiem żadnych źródeł pisemnych na temat treści powyższych objawień sprzed lat 30-tych XX wieku. Nie mamy powodów, by wątpić, że dawno temu w Ameryce Łacińskiej żyła świątobliwa mistyczka, ale też nie mamy żadnych świadectw choćby z drugiej ręki, co konkretnie miałaby usłyszeć od Matki Bożej. Słowem, można zakwestionować pierwszą sztuczkę zastosowaną przez Wincentego Łaszewskiego.
Co kilkadziesiąt stron czytamy w tej książce cytat ze słów papieża Urbana VIII (+1644): "W przypadkach związanych z objawieniami prywatnymi lepiej jest wierzyć, niż nie wierzyć, ponieważ jeśli wierzycie, a rzecz okaże się fałszywa, otrzymacie wszelkie błogosławieństwa, tak jakby były one prawdziwe. Uwierzyliście bowiem, że są one prawdziwe." Pod koniec książki (str. 304) znajdziemy dopisek: "Przypisane papieżowi słowa nie są jednak nigdzie źródłowo udokumentowane. Należałoby je raczej uznać za wyraz sensus fidei - dowód powszechnej intuicji cechującej lud Boży." Czyli papież powiedział, ale nie powiedział. A Łaszewski uznał tę wypowiedź za reprezentatywną dla całego ludu Bożego. Jakby to skomentował Stanisław Bareja słowami wielokrotnie powtarzanymi w serialu "Zmiennicy": "kłamstwo jest wykładnikiem prawdy."
Pomiędzy tymi cytatami pojawiają się jak w kalejdoskopie relacje z całego świata, z wieku XIX i XX, dotyczące objawień maryjnych (ponoć 99% objawień prywatnych to manifestacje Matki Bożej) - zatwierdzonych i niezatwierdzonych, trwających i zakończonych, przebadanych i wciąż weryfikowanych. Przypomnijmy sobie podaną liczbę 21 000 takich zdarzeń z jednej tylko dekady i porównajmy je do liczby bodajże ... 2 objawień, określanych przez Łaszewskiego jako zdemaskowane przez Kościół jako fałszywe. Te liczby robią wrażenie, nawet jeśli dostrzeżemy, że pośród wiarygodnych podaje on Medjugorje, Garabandal, a nawet polską Oławę!
Jak mają się dalej toczyć wydarzenia? Czytamy o tym na stronie 91. Najpierw ma być czas herezji, kryzysu Kościoła i cywilizacji. Po nim ma być wielkie ostrzeżenie - znaki. Następnie nadejdzie czas oczyszczenia, a po nim zatryumfuje Boża Sprawiedliwość, co niekoniecznie musi oznaczać koniec świata. Książka w zasadzie pomija zrelacjonowanie punktu pierwszego, jakże istotnego z punktu widzenia tradycjonalistów. Łaszewski może 10 razy napisać o panoszących się herezjach w Kościele, o masonach oraz o odejściach z kapłaństwa (i tu pojawia się pytanie, jak "zgubiły się" literki "MIC", które nosił dwadzieścia kilka lat temu za nazwiskiem ...), ale nie piśnie słówkiem, by wskazać na współczesne źródła i znamiona tego kryzysu. Dowiemy się co najwyżej, że Leon XIII miał w 1884 r. miał wizję rozmowy Boga z szatanem, z której wynikło przyzwolenie Boga na większą aktywność diabła ukierunkowaną na zniszczenie Kościoła. Dowiemy się, że w ślad za tą wizją Papież ułożył modlitwę - egzorcyzm i polecił odmawiać go po każdej Mszy świętej, co zarzucono pod koniec lat 60-tych XX wieku. Ale w książce nie ma nawet jednego zdania krytycznego względem posoborowej rzeczywistości i narzuconych nam deform! Nie ma choćby zdania krytyki równie "radykalnej" jak u tradycjonalistów z Christianitas. Całość jest poświęcana dwóm kwestiom: znakom nadejścia apokalipsy i rozmaitym relacjom jej możliwego przebiegu.
Tymczasem najważniejsze dla wiernych jest rozpoznanie herezyj i nieulegnięcie im! Jeśli zachowasz wiarę w czasie wielkiego odstępstwa, to nie ma znaczenia, kiedy umrzesz; byle byś umarł w stanie łaski uświęcającej. Ta podstawowa prawda wiary katolickiej jest zupełnie niewidoczna w recenzowanej książce, rzekomo katolickiej, wydanej przez rzekomo katolickie wydawnictwo Fronda. Zauważmy, że zapowiadany także w szeregu objawień streszczanych w książce kryzys Kościoła ma mieć charakter totalny. Nie chcę wartościować i dociekać, czy ów zapowiadany stan już trwa, czy też dopiero - za przyczyną Franciszka Papieża - nadchodzi. Dość, że wiele środowisk tradycjonalistycznych także poprzez prywatne objawienia maryjne uzasadnia swoją postawę i opór względem modernistycznej hierarchii. U Łaszewskiego jest inaczej - zawsze pisze on o konieczności posłuszeństwa biskupom, choćby dwa zdania dalej referował słowa Matki Bożej z japońskiej miejscowości Akita: "Dzieło szatana przeniknie nawet do Kościoła w taki sposób, że kardynałowie wystąpią przeciwko kardynałom, biskupi przeciwko biskupom. Kapłani, którzy Mnie czczą, będą pogardzani i wystąpią przeciwko nim ich współbracia. Kościoły i ołtarze zostaną splądrowane, Kościół będzie pełen tych, którzy akceptują kompromisy. Z powodu działania szatana wielu kapłanów i poświęconych dusz porzuci swe powołanie". Logiczny wniosek jest taki, że skoro wierni zawsze mają iść za swoimi duszpasterzami, to także i wtedy, gdy będą oni występować przeciw pobożnym współbraciom i pogardzać nimi! Opór tradycjonalistów względem biskupów i papieży Kościoła posoborowego miałby umocowanie w objawieniach prywatnych, o ile nie można by ich zdemaskować jako szatańskiego mamienia. Gdyby natomiast szczegółowe badanie treści objawień wskazywało, że do jakichś zachowań nawołuje diabeł przebrany za Matkę Bożą, to oczywiście byłby to bardzo silny argument przeciwko owym postawom. Ta prosta reguła wyjaśnia nasz sceptycyzm względem niezweryfikowanych objawień prywatnych, w ślad za zasadami Soboru Laterańskiego i Kodeksu Prawa Kanonicznego z 1917 r. według których za nagłaśnianie takich objawień groziła nawet ekskomunika. Nawiasem pisząc, i Łaszewski wspomina o owej zmianie perspektywy władz kościelnych względem objawień. Pisze o tym na stronach 309 - 312, plagiatując 1:1 tekst p. Piotra Kołodzieja.
W książce Łaszewskiego wielokrotnie pojawiają się pojęcia takie jak "pokuta", "nawrócenie" czy "ofiarowanie za grzeszników". Można powiedzieć, że z tego pojawiania się niewiele wynika. Są niczym motyw anioła w popkulturze: w umiarkowany sposób wskazują na Boga czy na konieczność podjęcia jakichś działań. Kluczowym terminem są natomiast "trzy dni ciemności", czas kiedy należy pozostawać w domu, modlić się przy świecy i prosić Boga o miłosierdzie. Im poświęcona jest niemal połowa książki.
"74 wizjonerów, 10 porad jak przetrwać w czasach ostatecznych, 8 niezbędnych rzeczy na czas Apokalipsy, 7 porad jak żyć i 6 wskazówek jak się modlić!" - jakie dobre hasło reklamowe. Szkoda, że jego autor marnuje się w teologii. Z takim zmysłem marketingowym mógłby sprzedawać proszki do prania czy środki na zaparcie. Może one by nie pomogły tak, jak w reklamie. Ale przynajmniej nie zaszkodziłyby życiu duchowemu nabywców. Tymczasem praktyczne porady Łaszewskiego na apokalipsę zaszkodzić duszom mogą.
Przeczytajcie sami ten bełkot: "Wciąż jeszcze mamy czas, by przygotować się na godzinę ciemności. Nie możemy już uniemożliwić ataku sił ciemności, możemy go jednak osłabić. W jaki sposób? Odpowiedź jest krótka: należy zrobić jak najwięcej z tego, co radzą głosy z Nieba. Jedna z wizjonerek przytacza słowa Maryi: "Powiedziała, że jeśli świat zrobi to, o co Bóg prosi, wszystko będzie dobrze"." Na pierwszy rzut oka porady, jak żyć w czasach przedostatecznych, w pełni oddają nauczanie Kościoła. 1. Nawrócenie. 2. Łaska 3. Wiara 4. Pokuta 5. Ubóstwo 6. Wynagrodzenie 7. Posłuszeństwo Kościołowi. Niestety, zamiast katechizmowego nauczania na te tematy, Autor prezentuje własne definicje, zupełnie niegodne osoby posiadającej doktorat z teologii, choćby i posoborowej.
Nawrócenie: "odwróćmy się od szatana, a zwróćmy do Boga." "Nie wierzmy w obietnice szatana, odrzućmy jego wartości i pokusy. Zapragnijmy być blisko Boga".
Łaska: "Żyjmy w stanie łaski, czyli uznajmy nawrócenie za "stałą" naszego życia, a nie "chwilę", po której wszystko powraca do stanu poprzedniego. Trwanie w łasce to zabieranie pola szatanowi. Łaska ma cechy "promieniotwórcze": z łatwością poszerza ona kręg niedostępny dla demonów.
Wiara: "Nauczmy się żyć wiarą: pamiętać o Bogu, ufać Mu, być pewnym Jego miłości, nie myśleć o sobie, ale o bliźnim i kochać go, bo kocha go Bóg. To bardzo trudne, ale na tym polega naśladowanie Boga".
Tyle paplaniny, a ani słowa o tym, co naprawdę ważne: o porzuceniu grzechów śmiertelnych i trwaniu w łasce uświęcającej. Nota bene: stan łaski uświęcającej nie sprawia, że człowiek nie podlega dręczeniu przez demony, czego dowodem życiorysy największych świętych Kościoła.
Wypowiadając się w spoganionym świecie, formułując swe myśli do zagubionych być może katolików, nie wolno pozwalać sobie na zwroty nieprecyzyjne. Iluzoryczne odwrócenie od szatana, usta pełne werbalnej ufności Bogu i nadziei na Jego łaskę, to atrybuty protestanckich, ewangelikalnych "born again Christians". Wszyscy ci ludzie mogą równocześnie i obiektywnie pozostawać przez lata w grzechu śmiertelnym, na przykład związanym z przebytym rozwodem i trwaniem w nowym związku. Mogą utwierdzać się w grzechu poprzez świętokradcze spowiedzi i bezprawne (albo i "franciszkowe") przystępowanie do Komunii Świętej. Takich ludzi w praktyce bierze także i na swoje sumienie Wincenty Łaszewski.
Rady dotyczące modlitwy są mniej kontrowersyjne: Odmawiajmy codziennie różaniec. Przyjmijmy szkaplerz. Zawierzmy się Maryi. Adorujmy Najświętszy Sakrament. Jak najczęściej starajmy się uczestniczyć we Mszy Świętej i godnie przyjmować Komunię Świętą. Wzywajmy pomocy Maryi.
Odloty nasilają się przy sporządzaniu "Niezbędnika na apokalipsę". Wprawdzie Łaszewski pisze, że to nie amulety, ale sensu nijakiego nie mają jego rady. Na czele listy, zatem najważniejsza, gromnica. "Ma być tylko jedna i zwykłej wielkości, bowiem Bóg zapowiedział, że taka wystarczy". W moim domu jest kilka gromnic, także pozostałe po nieżyjących członkach rodziny. Mam nadzieję, że nadmiar świec woskowych w domu nie sprawi, że zostaniemy skreśleni z automatu jako niedowiarkowie. "W blasku poświęconej świecy mamy przede wszystkim czytać i rozważać Pismo Święte, by tym samym znaleźć się w kręgu łaski i przywoływać Moc, Mądrość i Opatrzność Bożą". Na liście są również: modlitewnik, lektury duchowe, poświęcony obraz, różaniec, woda święcona i .... pożywienie.
No i wreszcie: "Jak przetrwać w czasach ostatecznych". Dowiadujemy się, że w owych czasie nie wolno wyglądać na zewnątrz domów ani tym bardziej z nich wychodzić. Gdy nastanie czas grozy nie wolno też nikogo wpuszczać do środka. Można to robić tylko wcześniej. Nie wyjaśniono wszakoż w książce, od kiedy konkretnie nie wolno otwierać drzwi na zewnątrz czy wychodzić z domów. To bardzo istotna nieścisłość, w zasadzie dyskwalifikująca porady, gdyby je potraktować serio. Dziesiątki prywatnych objawień dotyczące owego czasu są nie do końca spójne, nieprecyzyjne. Czy rzeczywiście pochodzą od Maryi i od Boga? Nie rozumiem też, czemu Bóg miałby karać śmiercią za akty miłosierdzia, jakimi byłoby wpuszczanie do domu ludzi proszących o ratunek. To założenie jest sprzeczne z istotą naszej religii, wprost z zapisami Ewangelii. Jak widać, objawienia reklamowane przez Łaszewskiego są bardzo niebezpieczne dla sumień osób je czytających. Czy zwłaszcza w czas apokalipsy nie powinniśmy ratować bliźnich, choćby i kosztem życia doczesnego? " Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich"
Rozważałem dotąd treść "porad" z punktu widzenia ludzi pobożnych, pragnących zaufać treściom, które czytają. Ale zastanówmy się, jak wpłynie lektura książki Łaszewskiego na osoby dość sceptyczne religijnie, na przykład młodzież po posoborowej katechizacji i sakramencie pożegnania z Kościołem, niegdyś zwanym bierzmowaniem. Ludzie ci mogą raczej utwierdzić się w przekonaniu, że w chrześcijaństwie promuje się obskurantyzm, że cwaniaczki wciskają kit durniom, że nikt poważny w to nie wierzy, ale "jedziemy, bo ciemny lud to kupi". Sam mam zresztą podobne wrażenie co do intencyj Autora i nieraz sugerowałem w tym wpisie, że Łaszewski celowo napisał książkę, która będzie się nieźle sprzedawać. Napiszę to jednak także expressis verbis, by nie było niedomówień.
Na koniec zreferujmy jeszcze wizję "Nowego Kościoła", który według Autora nastanie po czasie oczyszczenia. Ma to być bowiem kościół objawieniowy, zastępujący Kościół instytucjonalny, który "w pewnym sensie zawiódł". Ów kościół ma się opierać na doświadczeniu Boga, na nurcie "bardziej subiektywnym albo charyzmatycznym". Ma to być epoka Ducha Świętego. Najzabawniejsze jest zaś to, że owa era być może będzie trwała bardzo krótko, dwadzieścia lub sto lat. A potem według Łaszewskiego znów ludzie utorują drogę szatanowi, by powrócił na świat. Autor po prostu pada ofiarą dywagacji nad zapisami głośnych, lecz wzajemnie sprzecznych i wykluczających się objawień prywatnych. Jak się to ma choćby do objawień, które miał Leon XIII, według których diabłu jednorazowo przyzwolono, by poszalał przez stulecie?
Zalecam bardzo wielką wstrzemięźliwość względem wszelkich objawień prywatnych. Jeśli Kościół je zatwierdził i zinstytucjonalizował, jak np. objawienia związane z Najświętszym Sercem Pana Jezusa, różańcem czy szkaplerzem, to możemy być pewni ich poprawności teologicznej. W czasach zamętu teologicznego, wobec braku faktycznego nadzoru przez ustanowioną hierarchię nad treściami teologicznymi, bezwartościowych pieczątek z imprimatur, należy być bardzo ostrożnym względem wysypu nieautoryzowanych przesłań "z nieba". Zaryzykowałbym tezę, że większość spośród masy współczesnych objawień maryjnych to projekcje pobożnych umysłów. Ludzie słyszą, że jest tyle takich zdarzeń i wmawiają je sobie. To jest najdelikatniejsze wytłumaczenie także dla jakże nam doskwierających wizjonerek od księdza Natanka czy księdza Kiersztyna.
Najlepsze, co możemy zrobić, to przeczekiwać czas współczesnego zamętu teologicznego opierając się o tradycyjną doktrynę Kościoła. W niej mamy wszystkie środki i łaski konieczne i niezbędne do zbawienia.
wtorek, 10 maja 2016
Którego kalendarza używać?! Których ksiąg liturgicznych?!
Już bardzo początkujący tradycjonaliści wiedzą, że różnimy się od posoborowia nie tylko samą liturgią, ale także powiązanym z nią kalendarzem. Mamy wewnątrz jednego obrządku odmienne, często istotnie się różniące okresy roku kościelnego, układy i klasy świąt, przypisane do nich kolory szat liturgicznych oraz modlitwy. Przykładowo, na dwie niedziele przed środą popielcową rozpoczynamy przedpoście, kiedy to kapłan używa fioletowego ornatu, nie odmawia "Gloria" podczas Mszy - przygotowując parafię na Wielki Post.
Część moich Czytelników może być jednak zdziwiona, jeśli oświadczę im, że rubryki i kalendarz, jakie znają z towarzyszącej im Nadzwyczajnej Formy Rytu Rzymskiego nie do końca są tradycyjnie katolickie.
Wszystko to jest winą reform liturgicznych, których przeprowadzanie zostało powierzone przez Piusa XII pod koniec lat 40-tych XX wieku nikomu innemu jak ks. Hannibalowi Bugniniemu. Jego Komisja Liturgiczna zaczęła z wysokiego C, demolując obrzędy Wielkiego Tygodnia w latach 1951 - 55. Przez długie lata w polskim tradiśrodowisku bardzo źle było widziane kontestowanie tych reform, zaaprobowanych niestety przez Ojca Świętego Piusa XII. Niewiedzieć czemu regulacje te posiadły status porównywalny z zapisem o przewodniej roli PZPR w bardzo minionym okresie. Deformy stworzone przez Hannibala Bugniniego wciąż mają za sobą nieme poparcie piusowców (odcinających się w tej kwestii z uporem godnym lepszej sprawy od sedewakantystów) i ciut bardziej werbalne od szerokiego spektrum indultowców.
Na szczęście pojawia się młode pokolenie duchownych i wiernych przywiązanych do tradycyjnej liturgii katolickiej, które nie jest obciążone dawnymi sporami. To właśnie w nim pojawiają się głosy zdrowego rozsądku zasługujące na wsparcie. Nie trzeba bowiem wielkiej wiedzy liturgicznej, by stwierdzić, że do obrzędów Wielkiego Tygodnia, jakie są przypisane do Mszału Jana XXIII, można w pełni odnieść słynne słowa kardynała Ratzingera zawarte we wstępie do książki ks. Mikołaja Gambera "Die Reform der Römischen Liturgie":
Bugniniański Wielki Tydzień to m.in.:
- wieczorna celebracja obrzędów Wielkiej Soboty, po których następuje rozpoczynająca się zwykle sporo przed północą Msza wielkanocna;
- ustalenie formy liturgii Wielkiego Piątku, która zastąpiła Mszę z Darów Uprzednio Konsekrowanych ;
- znaczące zmiany obrzędów Niedzieli Palmowej.
Wszystkie te elementy w Nadzwyczajnej Formie Rytu Rzymskiego są niemal identyczne jak w Zwyczajnej Formie Rytu Rzymskiego oraz znacząco inne niż w księgach liturgicznych Kościoła rzymskokatolickiego spisanych począwszy od zarania średniowiecza.
Uważajmy zatem, by regulacje, które funkcjonowały w Kościele katolickim przez nie dłużej niż dekadę, nie stały się dla nas normą i punktem odniesienia. Byłby to identyczny błąd, jaki popełniają posoborowi katolicy w odniesieniu do nieznanej im Mszy trydenckiej.
Pamiętajmy choćby, że stary polski zwyczaj procesji rezurekcyjnej w poranek wielkanocny jest zgodny z księgami obowiązującymi do 1955 r. i przetrwał kolejno nieszczęsne reformy: Piusa XII, Jana XXIII oraz Pawła VI. Teraz jest rugowany z niedzieli naszych kościołów z różną intensywnością, doczepiany na siłę w sobotni wieczór, skracany z uwagi na późną porę i zmęczenie uczestników obchodów Wielkiej Soboty. Dzieje się tak także podczas Triduów celebrowanych w NFRR.
Zaprezentowane powyżej w wielkim skrócie rewolucyjne zniszczenie obrzędów Wielkiego Tygodnia przez Bugniniego jest najbardziej dobitnym przykładem złych reform przedsoborowych. Godzi się jednak wspomnieć o kilku innych zagadnieniach poruszanych przez niesławną Komisję Liturgiczną przed 1960 rokiem. Jest to w szczególności zmiana rubryk z 1955 r. która uprościła kalendarz liturgiczny, pozostawiając jedynie trzy oktawy (Bożego Narodzenia, Wielkanocy i Zesłania); analogicznie postąpiono z wigiliami świąt. Były tam również rozwiązania trafne, redukujące pewną biurokratyzację liturgii, powodującą nakładanie się świąt, ich przekładanie lub antycypowanie. Pamiętajmy jednak, że "wczesny" Bugnini zawsze pozostaje arcyszkodnikiem liturgicznym, który nawet jeśli jakąś mądrą i słuszną myśl przemycił między zmianami, to obudował ją szeregiem nonsensów.
Chciałbym zakończyć ten wpis następującymi wnioskami:
1. Nie bądźmy niewolniczo przywiązani do zapisów Mszału Jana XXIII. Nadzwyczajna Forma Rytu Rzymskiego nie powinna być do przesady standaryzowana i ujednolicana. Ten mit jest szkodliwy i mógłby doprowadzić nie tylko do zaniku lokalnych zwyczajów, ale i uniemożliwić organiczny rozwój liturgii.
2. Reforma rytu rzymskiego - jeśli kiedyś do niej dojdzie w skali Kościoła powszechnego - nie będzie polegała na prostym odrzucenia Mszału Pawła VI oraz przywróceniu Mszału Jana XXIII. Zapewne będzie miała jakąś refleksję Novus Ordo, ale i przywróci część zapisów skreślonych, być może nazbyt lekkomyślnie, za zgodą Piusa XII.
Część moich Czytelników może być jednak zdziwiona, jeśli oświadczę im, że rubryki i kalendarz, jakie znają z towarzyszącej im Nadzwyczajnej Formy Rytu Rzymskiego nie do końca są tradycyjnie katolickie.
Wszystko to jest winą reform liturgicznych, których przeprowadzanie zostało powierzone przez Piusa XII pod koniec lat 40-tych XX wieku nikomu innemu jak ks. Hannibalowi Bugniniemu. Jego Komisja Liturgiczna zaczęła z wysokiego C, demolując obrzędy Wielkiego Tygodnia w latach 1951 - 55. Przez długie lata w polskim tradiśrodowisku bardzo źle było widziane kontestowanie tych reform, zaaprobowanych niestety przez Ojca Świętego Piusa XII. Niewiedzieć czemu regulacje te posiadły status porównywalny z zapisem o przewodniej roli PZPR w bardzo minionym okresie. Deformy stworzone przez Hannibala Bugniniego wciąż mają za sobą nieme poparcie piusowców (odcinających się w tej kwestii z uporem godnym lepszej sprawy od sedewakantystów) i ciut bardziej werbalne od szerokiego spektrum indultowców.
Na szczęście pojawia się młode pokolenie duchownych i wiernych przywiązanych do tradycyjnej liturgii katolickiej, które nie jest obciążone dawnymi sporami. To właśnie w nim pojawiają się głosy zdrowego rozsądku zasługujące na wsparcie. Nie trzeba bowiem wielkiej wiedzy liturgicznej, by stwierdzić, że do obrzędów Wielkiego Tygodnia, jakie są przypisane do Mszału Jana XXIII, można w pełni odnieść słynne słowa kardynała Ratzingera zawarte we wstępie do książki ks. Mikołaja Gambera "Die Reform der Römischen Liturgie":
My, tradycjonaliści, często wyrażamy te słowa w odniesieniu do Nowej Mszy. Nie wahajmy się zatem, by używać ich względem bugniniańskiego Wielkiego Tygodnia, który jest znacznie bardziej rewolucyjny wobec tradycyjnych obrzędów katolickich niż Mszał 1965 w porównywaniu do Mszału Jana XXIIII. Zachęcam do zapoznania się ze szczegółową analizą ww. deform autorstwa x. Stefana Carusiego (ex-IBP).
Nie chciano kontynuować owej żywej przemiany i organicznego dojrzewania, natomiast, zupełnie jak w produkcji technicznej, zastąpiono je banalnym produktem, powstałym dla potrzeb chwili.
Bugniniański Wielki Tydzień to m.in.:
- wieczorna celebracja obrzędów Wielkiej Soboty, po których następuje rozpoczynająca się zwykle sporo przed północą Msza wielkanocna;
- ustalenie formy liturgii Wielkiego Piątku, która zastąpiła Mszę z Darów Uprzednio Konsekrowanych ;
- znaczące zmiany obrzędów Niedzieli Palmowej.
Wszystkie te elementy w Nadzwyczajnej Formie Rytu Rzymskiego są niemal identyczne jak w Zwyczajnej Formie Rytu Rzymskiego oraz znacząco inne niż w księgach liturgicznych Kościoła rzymskokatolickiego spisanych począwszy od zarania średniowiecza.
Uważajmy zatem, by regulacje, które funkcjonowały w Kościele katolickim przez nie dłużej niż dekadę, nie stały się dla nas normą i punktem odniesienia. Byłby to identyczny błąd, jaki popełniają posoborowi katolicy w odniesieniu do nieznanej im Mszy trydenckiej.
Pamiętajmy choćby, że stary polski zwyczaj procesji rezurekcyjnej w poranek wielkanocny jest zgodny z księgami obowiązującymi do 1955 r. i przetrwał kolejno nieszczęsne reformy: Piusa XII, Jana XXIII oraz Pawła VI. Teraz jest rugowany z niedzieli naszych kościołów z różną intensywnością, doczepiany na siłę w sobotni wieczór, skracany z uwagi na późną porę i zmęczenie uczestników obchodów Wielkiej Soboty. Dzieje się tak także podczas Triduów celebrowanych w NFRR.
Zaprezentowane powyżej w wielkim skrócie rewolucyjne zniszczenie obrzędów Wielkiego Tygodnia przez Bugniniego jest najbardziej dobitnym przykładem złych reform przedsoborowych. Godzi się jednak wspomnieć o kilku innych zagadnieniach poruszanych przez niesławną Komisję Liturgiczną przed 1960 rokiem. Jest to w szczególności zmiana rubryk z 1955 r. która uprościła kalendarz liturgiczny, pozostawiając jedynie trzy oktawy (Bożego Narodzenia, Wielkanocy i Zesłania); analogicznie postąpiono z wigiliami świąt. Były tam również rozwiązania trafne, redukujące pewną biurokratyzację liturgii, powodującą nakładanie się świąt, ich przekładanie lub antycypowanie. Pamiętajmy jednak, że "wczesny" Bugnini zawsze pozostaje arcyszkodnikiem liturgicznym, który nawet jeśli jakąś mądrą i słuszną myśl przemycił między zmianami, to obudował ją szeregiem nonsensów.
Chciałbym zakończyć ten wpis następującymi wnioskami:
1. Nie bądźmy niewolniczo przywiązani do zapisów Mszału Jana XXIII. Nadzwyczajna Forma Rytu Rzymskiego nie powinna być do przesady standaryzowana i ujednolicana. Ten mit jest szkodliwy i mógłby doprowadzić nie tylko do zaniku lokalnych zwyczajów, ale i uniemożliwić organiczny rozwój liturgii.
2. Reforma rytu rzymskiego - jeśli kiedyś do niej dojdzie w skali Kościoła powszechnego - nie będzie polegała na prostym odrzucenia Mszału Pawła VI oraz przywróceniu Mszału Jana XXIII. Zapewne będzie miała jakąś refleksję Novus Ordo, ale i przywróci część zapisów skreślonych, być może nazbyt lekkomyślnie, za zgodą Piusa XII.
czwartek, 5 maja 2016
Wincenty Łaszewski - „Fatima. Stuletnia tajemnica. Nowo odkryte dokumenty 1915 – 1929”.
Jakiś czas temu współpracownicy Młota monitorujący rozmaite strony sekciarskie podesłali link do wpisu na „Frondzie”. Niejaki „mah” plótł tam bzdury na temat rzekomych rewelacyj wizjonerki fatimskiej siostry Łucji odnoszących się do III wojny światowej i Polski. We wpis wplecione są reklamy książek doktora nieświętej, posoborowej teologii Wincentego Łaszewskiego:
1. „Fatima. Stuletnia tajemnica. Nowo odkryte dokumenty 1915 – 1929”. Wydawnictwo Fronda 2016
2. „Nadchodzi kres. Mistyczne wizje końca świata”. Wydawnictwo Fronda 2016
Będąc niegdyś uczestnikiem frondospołeczności (forum, portal) wiem, że nigdy nie było jasne, co na Frondzie jest stanowiskiem redakcji, a co głosem czytelników, bloggerów. Przez to działo i dzieje się bardzo wiele zła dla reputacji katolików w Polsce, bowiem głosy skrajnie oszołomskie są traktowane jako podkładka pod oszołomstwo redaktorów Frondy z niezawodnym Tomaszem Terlikowskim na czele. Treści zamieszczanych na blogach nikt nie monitoruje; muszą pojawiać się tam bluźnierstwa, by ktoś ruszył głową i cenzorskimi nożyczkami.
Kupowałem książkę Łaszewskiego nie wykluczając, iż zawiera ona treści podobne do skrajnego oszołomstwa zaprezentowanego przez bloggera (redaktora?) o ksywce „mah”. W końcu Wincenty Łaszewski od lat nie cieszy się sławą wnikliwego badacza, lecz poszukiwacza tanich, komercyjnych sensacyj, wielokrotnie reklamującego bardzo wątpliwe objawienia prywatne np. w szkodliwym Magazynie Egzorcysta.
Na szczęście książka o Fatimie jest ich pozbawiona. Ale to niewielka pociecha. Całość stanowi bowiem posoborowy wykład wiedzy o objawieniach fatimskich, który bez najmniejszych niedomówień oblewa „test Krusejdera” w zakresie obu kluczowych zagadnień związanych z wydarzeniami, jakie miały miejsce w Portugalii AD 1917:
Łaszewski podtrzymuje oba te kłamstwa, chociaż dwa lata temu w wywiadzie dla wspominanego wyżej „Egzorcysty” prezentował rozmaite wątpliwości co do prawdziwości oficjalnej wykładni:
Mówiąc ściślej, Łaszewski w swej manii poszukiwania prywatnych objawień, zdaje się promować tezę, iż siostra Łucja doświadczała objawień Matki Bożej przez całe swoje życie i dopiero ich całość stanowiłaby przesłanie fatimskie. O ile pierwsza część hipotezy może być prawdziwa (wielcy mistycy mogą doświadczać rozmów z Bogiem czy z Maryją), o tyle jej całość czyniłaby z Fatimy kolejne miejsc „taśmowych” przesłań na wzór Medjugorje czy wizjonerek z kręgu ks. ks. Kiersztyna i Natanka. Nie może być zgody na taką interpretację Fatimy, w której Tajemnica zostałaby rozwodniona poprzez tysiące innych zapisków.
Jak konkretnie Łaszewski broni posoborowych kłamstw dotyczących Fatimy?
W zakresie ujawnienia treści Trzeciej Tajemnicy zastosowanym mechanizmem jest milczenie. W ogóle nie wspomina, że istnieją uzasadnione wątpliwości co do kompletności tej części sekretu, choć przecież kluczowa dla sprawy książka Antoniego Socciego została opublikowana w 2006 r.
Obrona kłamstw związanych z rolą Rosji w przesłaniu Matki Bożej Fatimskiej jest bardziej bezczelna. Czytamy na stronie 273 książki: długoletnie niespełnianie woli Maryi dotyczącej Rosji spowodowało, iż miała Ona rzekomo rozszerzyć życzenie: „Ojciec Święty ma poświęcić Rosję i świat”.(..) „Dlatego w kolejnych aktach poświęcenia Jan Paweł II zawierza już nie tylko Rosję i świat, ale też błaga niebo o położenie kresu „innym niebezpieczeństwom”, które oglądamy w cywilizacji zachodniej przepełnionej konsumpcjonizmem, materializmem, egoizmem i pogardą dla życia”. Przez książkę przewija się wielokrotnie teza, iż poświęcenie świata dokonane przez Jana Pawła II w 1984 r. w łączności ze wszystkimi biskupami było skutecznym wypełnieniem woli Matki Bożej. Zdanie takie miała głosić sama Siostra Łucja, obserwując pierestrojkę w Sowietach zainicjowaną przez sekretarza Michała Gorbaczowa. Dodajmy, iż Autor wkłada w usta Siostry Łucji słowa, jakoby nawrócenie Rosji obiecane przez Maryję – efekt prawidłowego poświęcenia przez Ojca Świętego ! – nie oznaczało jej konwersji na katolicyzm, lecz o odwrócenie się od zła, przemiana zła w dobro (strona 165 książki).
Nie jestem specjalnym rusofobem, ale mam poważne wątpliwości co do powyżej zaprezentowanej wykładni. Jakże minimalistyczna musiałaby być Matka Boża, by postrzegać współczesną Rosję jako kraj dobra, nawrócony w jakimkolwiek stopniu!
Przypomnijmy Jej słowa, zanotowane przez Siostrę Łucję w 1941 r.:
Czy Rosja się nawróciła? Nie.
Czy po poświęceniu z 1984 r. zapanował pokój? Nie.
Czy błędne nauki komunizmu, nowe wojny i prześladowania Kościoła ustały? Nie.
Cóż warta byłaby obietnica Matki Bożej, gdyby zaledwie w kilkanaście lat po 1989 r. rozpoczęła się wojna islamu z resztą świata, której skutkiem jest ludobójstwo większej części chrześcijan zamieszkujących Bliski Wschód oraz aktualne zagrożenie Europy przez nieprzebrane tłumy muzułmańskich nachodźców?!
Czy gdyby ziściły się słowa dane przez Maryję, miałby Wincenty Łaszewski powód, by napisać inną bałamutną książkę, przygotowującą na koniec świata („Nadchodzi kres. Mistyczne wizje końca świata”) ?!
Chyba tych parę pytań wystarczy, by obalić główną linię teologiczną książki. Warto jeszcze dodać, co Autor promuje jako główną wartość współczesnego Kościoła. Jest nią – czy kogoś to zdziwi? – posłuszeństwo hierarchii. Faktycznie, była to cnota cechująca Siostrę Łucję, być może wynikająca zarówno z otrzymywanych przez nią przesłań jak i osobistych doświadczeń. Pytanie tylko, czy nawet i samej Siostry Łucji posłuszeństwo nie zaprowadziło na manowce, jeśli faktycznie wypowiadała słowa reinterpretujące orędzie Maryi w duchu posoborowej hermeneutyki wypełnienia owego orędzia? Nie wiemy i przez dłuższy czas nie dowiemy się, które spośród wypowiedzi przypisywanych Łucji dos Santos zostały zredagowane przez kard. Tarsycjusza Bertone’a i jemu podobnych posoborowych szarlatanów. Czy Matka Boża zalecałaby posłuszeństwo hierarchii fałszującej i rozmywającej niezmienną doktrynę wiary i moralności chrześcijańskiej przekazaną światu przez Jej Syna, Pana Jezusa Chrystusa?
1. „Fatima. Stuletnia tajemnica. Nowo odkryte dokumenty 1915 – 1929”. Wydawnictwo Fronda 2016
2. „Nadchodzi kres. Mistyczne wizje końca świata”. Wydawnictwo Fronda 2016
Będąc niegdyś uczestnikiem frondospołeczności (forum, portal) wiem, że nigdy nie było jasne, co na Frondzie jest stanowiskiem redakcji, a co głosem czytelników, bloggerów. Przez to działo i dzieje się bardzo wiele zła dla reputacji katolików w Polsce, bowiem głosy skrajnie oszołomskie są traktowane jako podkładka pod oszołomstwo redaktorów Frondy z niezawodnym Tomaszem Terlikowskim na czele. Treści zamieszczanych na blogach nikt nie monitoruje; muszą pojawiać się tam bluźnierstwa, by ktoś ruszył głową i cenzorskimi nożyczkami.
Kupowałem książkę Łaszewskiego nie wykluczając, iż zawiera ona treści podobne do skrajnego oszołomstwa zaprezentowanego przez bloggera (redaktora?) o ksywce „mah”. W końcu Wincenty Łaszewski od lat nie cieszy się sławą wnikliwego badacza, lecz poszukiwacza tanich, komercyjnych sensacyj, wielokrotnie reklamującego bardzo wątpliwe objawienia prywatne np. w szkodliwym Magazynie Egzorcysta.
Na szczęście książka o Fatimie jest ich pozbawiona. Ale to niewielka pociecha. Całość stanowi bowiem posoborowy wykład wiedzy o objawieniach fatimskich, który bez najmniejszych niedomówień oblewa „test Krusejdera” w zakresie obu kluczowych zagadnień związanych z wydarzeniami, jakie miały miejsce w Portugalii AD 1917:
Dwa największe kłamstwa współczesnego posoborowia związane z Fatimą brzmią: 1. Wypełniliśmy wolę Maryi zawartą w drugiej tajemnicy poświęcając Rosję Niepokalanemu Sercu Matki Bożej oraz
2. Ujawniliśmy treść Trzeciej Tajemnicy Fatimskiej.
Łaszewski podtrzymuje oba te kłamstwa, chociaż dwa lata temu w wywiadzie dla wspominanego wyżej „Egzorcysty” prezentował rozmaite wątpliwości co do prawdziwości oficjalnej wykładni:
Z jednej strony może się okazać, że tajemnica fatimska zawiera coś więcej niż to, co poznaliśmy. Że jest coś jeszcze… Jakaś czwarta tajemnica. Z drugiej strony nawet to, co już znamy, wcale nie jest nam znane! Bo nie rozumiemy w pełni tego, co chciała nam powiedzieć Matka Boża Fatimska. Bo zatrzymujemy się tylko na tym, co dla nas ciekawe: na znaku poprzedzającym drugą wojnę światową, na przepowiedni mówiącej o nawróceniu Rosji, zapowiedzi prześladowań, słowach o zwycięstwie dobra nad złem. To ostatnie to wypowiedź o Niepokalanym Sercu, ale znowu jakoś nikt nie pyta, co znaczy obecność Niepokalanego Serca w triumfie dobra. Obecność sprawcza!
Wszystko jest jeszcze bardziej skomplikowane. Bo kto powiedział, że istnieje tylko lipcowa tajemnica fatimska? Może jest ich więcej? Wiele wskazuje na to, że tak właśnie jest. Mamy na przykład sekret tzw. piątego objawienia (z czerwca 1921 roku), ujawniony dopiero w październiku 2007 roku. Nie są też znane zapiski czynione w dzienniczku (prowadzonym właśnie od czerwca 1921 roku) przez Siostrę Łucję. Zapisków tych jest wiele, bardzo wiele. Wszystkie zaś mówią o nadprzyrodzonych doświadczeniach wizjonerki. Jest wśród nich wiele tajemnic, kilka z nich nawet już znamy. Są częścią ujawnionych rozmów Maryi z Siostrą Łucją – głównie z lat 30. i 40. XX wieku.
Mówiąc ściślej, Łaszewski w swej manii poszukiwania prywatnych objawień, zdaje się promować tezę, iż siostra Łucja doświadczała objawień Matki Bożej przez całe swoje życie i dopiero ich całość stanowiłaby przesłanie fatimskie. O ile pierwsza część hipotezy może być prawdziwa (wielcy mistycy mogą doświadczać rozmów z Bogiem czy z Maryją), o tyle jej całość czyniłaby z Fatimy kolejne miejsc „taśmowych” przesłań na wzór Medjugorje czy wizjonerek z kręgu ks. ks. Kiersztyna i Natanka. Nie może być zgody na taką interpretację Fatimy, w której Tajemnica zostałaby rozwodniona poprzez tysiące innych zapisków.
Jak konkretnie Łaszewski broni posoborowych kłamstw dotyczących Fatimy?
W zakresie ujawnienia treści Trzeciej Tajemnicy zastosowanym mechanizmem jest milczenie. W ogóle nie wspomina, że istnieją uzasadnione wątpliwości co do kompletności tej części sekretu, choć przecież kluczowa dla sprawy książka Antoniego Socciego została opublikowana w 2006 r.
Obrona kłamstw związanych z rolą Rosji w przesłaniu Matki Bożej Fatimskiej jest bardziej bezczelna. Czytamy na stronie 273 książki: długoletnie niespełnianie woli Maryi dotyczącej Rosji spowodowało, iż miała Ona rzekomo rozszerzyć życzenie: „Ojciec Święty ma poświęcić Rosję i świat”.(..) „Dlatego w kolejnych aktach poświęcenia Jan Paweł II zawierza już nie tylko Rosję i świat, ale też błaga niebo o położenie kresu „innym niebezpieczeństwom”, które oglądamy w cywilizacji zachodniej przepełnionej konsumpcjonizmem, materializmem, egoizmem i pogardą dla życia”. Przez książkę przewija się wielokrotnie teza, iż poświęcenie świata dokonane przez Jana Pawła II w 1984 r. w łączności ze wszystkimi biskupami było skutecznym wypełnieniem woli Matki Bożej. Zdanie takie miała głosić sama Siostra Łucja, obserwując pierestrojkę w Sowietach zainicjowaną przez sekretarza Michała Gorbaczowa. Dodajmy, iż Autor wkłada w usta Siostry Łucji słowa, jakoby nawrócenie Rosji obiecane przez Maryję – efekt prawidłowego poświęcenia przez Ojca Świętego ! – nie oznaczało jej konwersji na katolicyzm, lecz o odwrócenie się od zła, przemiana zła w dobro (strona 165 książki).
Nie jestem specjalnym rusofobem, ale mam poważne wątpliwości co do powyżej zaprezentowanej wykładni. Jakże minimalistyczna musiałaby być Matka Boża, by postrzegać współczesną Rosję jako kraj dobra, nawrócony w jakimkolwiek stopniu!
Przypomnijmy Jej słowa, zanotowane przez Siostrę Łucję w 1941 r.:
Jeżeli ludzie me życzenia spełnią, Rosja nawróci się i zapanuje pokój, jeżeli nie, Rosja rozszerzy swoje błędne nauki po świecie, wywołując wojny i prześladowania Kościoła. Dobrzy będą męczeni, Ojciec Święty będzie bardzo cierpieć, wiele narodów zostanie zniszczonych, na koniec zatriumfuje moje Niepokalane Serce. Ojciec Święty poświęci mi Rosję, która się nawróci, a dla świata nastanie okres pokoju.
Czy Rosja się nawróciła? Nie.
Czy po poświęceniu z 1984 r. zapanował pokój? Nie.
Czy błędne nauki komunizmu, nowe wojny i prześladowania Kościoła ustały? Nie.
Cóż warta byłaby obietnica Matki Bożej, gdyby zaledwie w kilkanaście lat po 1989 r. rozpoczęła się wojna islamu z resztą świata, której skutkiem jest ludobójstwo większej części chrześcijan zamieszkujących Bliski Wschód oraz aktualne zagrożenie Europy przez nieprzebrane tłumy muzułmańskich nachodźców?!
Czy gdyby ziściły się słowa dane przez Maryję, miałby Wincenty Łaszewski powód, by napisać inną bałamutną książkę, przygotowującą na koniec świata („Nadchodzi kres. Mistyczne wizje końca świata”) ?!
Chyba tych parę pytań wystarczy, by obalić główną linię teologiczną książki. Warto jeszcze dodać, co Autor promuje jako główną wartość współczesnego Kościoła. Jest nią – czy kogoś to zdziwi? – posłuszeństwo hierarchii. Faktycznie, była to cnota cechująca Siostrę Łucję, być może wynikająca zarówno z otrzymywanych przez nią przesłań jak i osobistych doświadczeń. Pytanie tylko, czy nawet i samej Siostry Łucji posłuszeństwo nie zaprowadziło na manowce, jeśli faktycznie wypowiadała słowa reinterpretujące orędzie Maryi w duchu posoborowej hermeneutyki wypełnienia owego orędzia? Nie wiemy i przez dłuższy czas nie dowiemy się, które spośród wypowiedzi przypisywanych Łucji dos Santos zostały zredagowane przez kard. Tarsycjusza Bertone’a i jemu podobnych posoborowych szarlatanów. Czy Matka Boża zalecałaby posłuszeństwo hierarchii fałszującej i rozmywającej niezmienną doktrynę wiary i moralności chrześcijańskiej przekazaną światu przez Jej Syna, Pana Jezusa Chrystusa?
czwartek, 14 kwietnia 2016
Nie wstydzą się Jezusa, wstydzą się rock opery „Jesus Christ Superstar” …
Rychło w czas obudzili się członkowie Krucjaty Młodych, by zaprotestować przeciwko ujęciu przedstawienia musicalu „Jesus Christ Superstar” w ramach obchodów 1050 rocznicy chrztu Polski. Program ten jest jawny od dobrych trzech miesięcy , zgłaszanie doń uwag na dwa dni przed uroczystościami jest zatem cokolwiek niepoważne.
Niestety równie niepoważne są argumenty merytoryczne wysuwane przeciwko samemu spektaklowi. Czytamy bowiem miedzy innemi:
Po pierwsze – bluźniercze nie są ani muzyka ani libretto „JChS”, a zatem spektakl ten można wystawiać i oglądać. Nic mi bowiem nie wiadomo, by teksty Tima Rice’a sugerowały, że Zbawiciel darzył Marię Magdalenę uczuciem, okazywał jej pożądanie, wchodził z nią w jakiekolwiek „nieczyste relacje”. Skrypt libretta jest powszechnie dostępny, każdy może to sprawdzić samodzielnie.
Natomiast bluźniercza może być konkretna inscenizacja, jak w przypadku każdego przedstawienia teatralnego, musicalowego czy operowego. Nie słyszałem, by polskie inscenizacje „JChS” zawierały takie niewłaściwe treści. Oglądałem miesiąc temu znakomitą produkcję tego musicalu na scenie warszawskiej Rampy i miałbym do niej jedynie niewielkie uwagi jako krytyk sztuki. W najbliższą sobotę wykonawcą roli tytułowej będzie wokalista zespołu TSA Marek Piekarczyk, śpiewający tę partię od 1987 r. Pan Marek ma swoje lata i dorobek artystyczny zasługujący na minimalny szacunek i zaufanie. Dotąd jego interpretacja postaci Jezusa była znacznie bliższa wizerunkowi ewangelijnemu niż hippisowskiemu i nie wierzę, by tę kreację zmienił.
Po drugie, nietrafne są argumenty Krucjaty iż musical przedstawia Jezusa Chrystusa jako wyłącznie człowieka, a nie Boga. „JChS” nie przedstawia fundamentalnej sceny Ewangelij, jaką jest zmartwychwstanie. Dopiero ono było ostatecznem potwierdzeniem boskości Chrystusa, wskazywanej wcześniej w dorosłem życiu Pana Jezusa jedynie poprzez wyznanie świętego Piotra czy następujące po nim przemienienie Pańskie na górze Tabor. Niemniej reakcje uczniów Jezusa w Wielkim Tygodniu wskazują, że wciąż nie rozumieli boskości swego Mistrza: zawodzili Go zaspaniem, lękiem, wyparciem się. Dopiero po zmartwychwstaniu wierzyli w Niego na tyle mocno, że byli gotowi oddać życie świadcząc o Jego bóstwie.
Można również założyć, że Judasz do marnego końca swego życia pozostał przy judaistycznej, nacjonalistycznej koncepcji mesjasza, czyli człowieka mającego wyzwolić i wywyższyć Izrael miedzy ludami świata. Gdyby wierzył w bóstwo Jezusa, w zapowiedź śmierci ale i zmartwychwstania, to z pewnością nie skończyłby życia z pętlą na szyi, lecz błagałby Go o wybaczenie zdrady.
Wszystko to wskazuje, że protestujący nie bardzo mają pojęcie, przeciwko czemu i komu protestują. To kolejny, jakże smutny dowód na ignorancję polskich środowisk konserwatywnych na sprawy kultury. Kultura jest w całości i bez walki oddana lewicy. Dopiero od kilku lat, oddolnie pojawiają się rozmaici twórcy odwołujący się do wartości wyższych i szukają nisz artystycznych pośród niewykształconej publiczności.
Dodam jeszcze słówko od siebie jako amatorskiego krytyka sztuki. Przyznam, że nie rozumiem sensu ujęcia rock opery „Jesus Christ Superstar” w programie głównych obchodów 1050 lecia Chrztu Polski. Jest to drastyczny przejaw „murzyńskości”: pomijamy nasze wielowiekowe, rodzime stricte religijne nabożeństwa, by zaprezentować produkt popkultury anglosaskiej, nie mający nic wspólnego z naszą tożsamością. To ugruntowuje posoborową wizję Kościoła, idącego z duchem czasu, dostosowującego się liturgicznie do tymczasowych mód. Przecież jedna z ładniejszych melodyj z „JChS” od lat towarzyszy uczestnikom Novus Ordo w Polsce.
Na odtrutkę artystyczną polecam Państwu Pieśń Konfederatów Barskich w interpretacji moich przyjaciół z grupy Contra Mundum. Jeśli się komuś spodoba ten clip, to informuję, iż do aktualnego numery tygodnika "wSieci" dołączona jest nowa płyta Contras. Jedyna taka szansa do 17 kwietnia!
Niestety równie niepoważne są argumenty merytoryczne wysuwane przeciwko samemu spektaklowi. Czytamy bowiem miedzy innemi:
Koledzy z Krucjaty nie rozróżniają szeregu istotnych kwestyj.
Ta pseudosztuka autorstwa Andrew Lloyda Webbera i Tima Rice’a powstała w atmosferze skandalu w 1971 roku i jest bluźnierczą próbą ośmieszenia Pana naszego Jezusa Chrystusa oraz katolickiej wiary. Zbawiciel przedstawiony jest w niej jako niestabilny emocjonalnie dziwak, który traci panowanie nad sobą i ma wątpliwości co do swojego powołania. Spektakl ten sugeruje, jakoby Pan Jezus utrzymywał nieczyste relacje z Marią Magdaleną.
Zasadniczą ideą tej „opery” jest przedstawienie Jezusa Chrystusa jako wyłącznie człowieka, a nie Boga. Taką intencję wyraził zresztą sam autor tekstu Tim Rice: „W ogóle nie patrzę na niego [Jezusa Chrystusa] jak na boga, opera nie stwierdza kategorycznie, że nie był bogiem, ale myślę, że pozostawia tę kwestię bardzo otwartą”. W samej rock-operze Maria Magdalena i Judasz zgodnie nazywają Pana Jezusa „zwykłym człowiekiem”. Bluźnierstwo polega tu więc na fałszywym poglądzie, jakoby Chrystus nie jest Bogiem.
Od początku wystawiania tej bluźnierczej inscenizacji wzbudza ona liczne protesty chrześcijan na całym świecie. Na przykład, w 2014 roku, dzięki protestom, ten skandaliczny spektakl został odwołany w 50 miastach Stanów Zjednoczonych.
Po pierwsze – bluźniercze nie są ani muzyka ani libretto „JChS”, a zatem spektakl ten można wystawiać i oglądać. Nic mi bowiem nie wiadomo, by teksty Tima Rice’a sugerowały, że Zbawiciel darzył Marię Magdalenę uczuciem, okazywał jej pożądanie, wchodził z nią w jakiekolwiek „nieczyste relacje”. Skrypt libretta jest powszechnie dostępny, każdy może to sprawdzić samodzielnie.
Natomiast bluźniercza może być konkretna inscenizacja, jak w przypadku każdego przedstawienia teatralnego, musicalowego czy operowego. Nie słyszałem, by polskie inscenizacje „JChS” zawierały takie niewłaściwe treści. Oglądałem miesiąc temu znakomitą produkcję tego musicalu na scenie warszawskiej Rampy i miałbym do niej jedynie niewielkie uwagi jako krytyk sztuki. W najbliższą sobotę wykonawcą roli tytułowej będzie wokalista zespołu TSA Marek Piekarczyk, śpiewający tę partię od 1987 r. Pan Marek ma swoje lata i dorobek artystyczny zasługujący na minimalny szacunek i zaufanie. Dotąd jego interpretacja postaci Jezusa była znacznie bliższa wizerunkowi ewangelijnemu niż hippisowskiemu i nie wierzę, by tę kreację zmienił.
Po drugie, nietrafne są argumenty Krucjaty iż musical przedstawia Jezusa Chrystusa jako wyłącznie człowieka, a nie Boga. „JChS” nie przedstawia fundamentalnej sceny Ewangelij, jaką jest zmartwychwstanie. Dopiero ono było ostatecznem potwierdzeniem boskości Chrystusa, wskazywanej wcześniej w dorosłem życiu Pana Jezusa jedynie poprzez wyznanie świętego Piotra czy następujące po nim przemienienie Pańskie na górze Tabor. Niemniej reakcje uczniów Jezusa w Wielkim Tygodniu wskazują, że wciąż nie rozumieli boskości swego Mistrza: zawodzili Go zaspaniem, lękiem, wyparciem się. Dopiero po zmartwychwstaniu wierzyli w Niego na tyle mocno, że byli gotowi oddać życie świadcząc o Jego bóstwie.
Można również założyć, że Judasz do marnego końca swego życia pozostał przy judaistycznej, nacjonalistycznej koncepcji mesjasza, czyli człowieka mającego wyzwolić i wywyższyć Izrael miedzy ludami świata. Gdyby wierzył w bóstwo Jezusa, w zapowiedź śmierci ale i zmartwychwstania, to z pewnością nie skończyłby życia z pętlą na szyi, lecz błagałby Go o wybaczenie zdrady.
Wszystko to wskazuje, że protestujący nie bardzo mają pojęcie, przeciwko czemu i komu protestują. To kolejny, jakże smutny dowód na ignorancję polskich środowisk konserwatywnych na sprawy kultury. Kultura jest w całości i bez walki oddana lewicy. Dopiero od kilku lat, oddolnie pojawiają się rozmaici twórcy odwołujący się do wartości wyższych i szukają nisz artystycznych pośród niewykształconej publiczności.
Dodam jeszcze słówko od siebie jako amatorskiego krytyka sztuki. Przyznam, że nie rozumiem sensu ujęcia rock opery „Jesus Christ Superstar” w programie głównych obchodów 1050 lecia Chrztu Polski. Jest to drastyczny przejaw „murzyńskości”: pomijamy nasze wielowiekowe, rodzime stricte religijne nabożeństwa, by zaprezentować produkt popkultury anglosaskiej, nie mający nic wspólnego z naszą tożsamością. To ugruntowuje posoborową wizję Kościoła, idącego z duchem czasu, dostosowującego się liturgicznie do tymczasowych mód. Przecież jedna z ładniejszych melodyj z „JChS” od lat towarzyszy uczestnikom Novus Ordo w Polsce.
Na odtrutkę artystyczną polecam Państwu Pieśń Konfederatów Barskich w interpretacji moich przyjaciół z grupy Contra Mundum. Jeśli się komuś spodoba ten clip, to informuję, iż do aktualnego numery tygodnika "wSieci" dołączona jest nowa płyta Contras. Jedyna taka szansa do 17 kwietnia!