Wydając ciężko zarobione złotówki na prezenty dla bliskich rozważmy, czy przy okazji nie można też wesprzeć "swoich" i kupić czegoś od nich.
Tradycyjnie, co roku kupujemy kalendarze. Ścienne można kupić od Te Deum lub w Dębogórze, a książkowe u Skargowców.
Książkowym hitem ostatnich przedświątecznych dni powinna zostać nowość na polskim rynku śp. Michała Daviesa pt. "Nowa Msza papieża Pawła", oferowana w uczciwej cenie 65 zł. Mnie właśnie wciąga lektura kolejnej książki Jana Raspaila pt. Oczy Ireny. Tę książkę też można kupować w ciemno, chyba że się cierpi na niestety coraz częstszą wśród tzw. tradycjonalistów świętoszkowatość. Natomiast zdecydowanie nie polecam ostatniego tomu "Historii chrześcijaństwa" autorstwa śp. Warrena Carrolla. Po pobieżnym przejrzeniu pozycji mam bardzo wiele zastrzeżeń, które zredaguję w dłuższej formie, na jaką to ważne i niewątpliwie cenne dzieło zasługuje.
Wreszcie, coś do posłuchania. Mnie szczególnie urzekły dwie pozycje. Pierwszy z nich jest CD , nagrodzony Fryderykiem 2014 w kategorji "Album roku muzyka symfoniczna i koncertująca":
pt. Wojciech Kilar – Angelus, Exodus, Victoria, a drugą stanowi wybór pieśni religijnych w interpretacji wybitnej łotewskiej mezzosopranistki Heleny Garancy.
Tyle propozycyj. Pamiętajmy jednak, że to nie prezenty są najważniejsze w te Święta ....
poniedziałek, 15 grudnia 2014
piątek, 5 grudnia 2014
Mantylka. Nowa świecka tradycja.
Mantylka to zdobna chusta noszona przez kobiety, okrywająca głowę i ramiona. Wywodzi się z Hiszpanii, gdzie stanowiła element stroju ludowego. Ale mantille noszono też w innych krajach Europy Południowo - Zachodniej, a więc np. we Francji i we Włoszech. Z czasem stała się elementem stroju kobiecego wymaganego przez watykański protokół dyplomatyczny w przypadku audiencji u Ojca Świętego. Zwyczaj ten istnieje do dziś, co widać na załączonym obrazku.
Czemu poruszam ten temat? Bo na dniach, już 8 grudnia obchodzimy Dzień Mantylki. Pan Antoni Perlas mówi nam: noszenie mantylki jest dla kobiet sposobem na życie wiarą, na przypominanie sobie i innym o posłuszeństwie wobec nauczania Kościoła, zwłaszcza w odniesieniu do skromności i czystości. Niesamowity wywód! Nie sądziłem, że ładna, koronkowa chustka za sto złotych może mieć aż taki wpływ na czyjeś życie i wiarę. Szkoda tylko, że użyte argumenty są najdelikatniej pisząc mocno przesadzone.
Rzeczywiście, to rzymskość mantylki spowodowała jej popularyzację jako elementu "kościelnego" stroju kobiecego. Wiek XX to wiek globalizacji, a więc upowszechniania się w skali świata pewnych zwyczajów lokalnych pochodzących z wiodących ośrodków. Kodeks Prawa Kanonicznego z 1917 r. nie precyzował, jaki typ nakrycia głowy w kościele miała mieć niewiasta. Co do Polski, jedno jest pewne: nasze prababcie i babcie mantylek nie nosiły. Przedstawicielki wyższych warstw społecznych nosiły kapelusze, a niższych chustki.
Przyznam, że nie widzę sensu propagowania mantylek wśród polskich katoliczek. Jest to element obcy kulturowo, ocierający się w dzisiejszych czasach o dziwactwo. O ile rozsądne jest przypominanie (byle nie za często i nie za natarczywie), że kobieta tradycyjnie nosiła, może i powinna nosić jakieś nakrycie głowy, to prowadzenie krucjaty promantylkowej i antyspodniowej sensu większego nie ma. Czym się różni promocja mantylki przez niektórych polskich tradycjonalistów od przeszczepiania do naszego kraju Walentynek i Halloween ?
Zwyczaje się zmieniają. Zaryzykowałbym tezę, że myśl świętego Pawła z 1 Listu do Koryntian:
Czy wypada, aby kobieta z odkrytą głową modliła się do Boga? Czyż sama natura nie poucza nas, że hańbą jest dla mężczyzny nosić długie włosy, podczas gdy dla kobiety jest właśnie chwałą?
stanowiąca podstawę do rozwoju tradycji nakrywania przez kobiety głowy w świątyni miała jednak charakter lokalny i kulturowy. Przemyślmy sprawę, zastanawiając się, czy przypadkiem na wszystkich wizerunkach Jezusa Chrystusa nie widnieje On prezentowany we włosach z naszego punktu widzenia ewidentnie długich?! I czy kobieta powinna zakładać coś na głowę za każdym razem, gdy bierze do rąk różaniec lub chce wypowiedzieć akt strzelisty ...
Mam nadzieję, że Dzień Mantylki nie przyćmi naszym mantylkofilom innej uroczystości, jaką obchodzimy 8 grudnia, tj. uroczystości Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny.
Czemu poruszam ten temat? Bo na dniach, już 8 grudnia obchodzimy Dzień Mantylki. Pan Antoni Perlas mówi nam: noszenie mantylki jest dla kobiet sposobem na życie wiarą, na przypominanie sobie i innym o posłuszeństwie wobec nauczania Kościoła, zwłaszcza w odniesieniu do skromności i czystości. Niesamowity wywód! Nie sądziłem, że ładna, koronkowa chustka za sto złotych może mieć aż taki wpływ na czyjeś życie i wiarę. Szkoda tylko, że użyte argumenty są najdelikatniej pisząc mocno przesadzone.
Rzeczywiście, to rzymskość mantylki spowodowała jej popularyzację jako elementu "kościelnego" stroju kobiecego. Wiek XX to wiek globalizacji, a więc upowszechniania się w skali świata pewnych zwyczajów lokalnych pochodzących z wiodących ośrodków. Kodeks Prawa Kanonicznego z 1917 r. nie precyzował, jaki typ nakrycia głowy w kościele miała mieć niewiasta. Co do Polski, jedno jest pewne: nasze prababcie i babcie mantylek nie nosiły. Przedstawicielki wyższych warstw społecznych nosiły kapelusze, a niższych chustki.
Przyznam, że nie widzę sensu propagowania mantylek wśród polskich katoliczek. Jest to element obcy kulturowo, ocierający się w dzisiejszych czasach o dziwactwo. O ile rozsądne jest przypominanie (byle nie za często i nie za natarczywie), że kobieta tradycyjnie nosiła, może i powinna nosić jakieś nakrycie głowy, to prowadzenie krucjaty promantylkowej i antyspodniowej sensu większego nie ma. Czym się różni promocja mantylki przez niektórych polskich tradycjonalistów od przeszczepiania do naszego kraju Walentynek i Halloween ?
Zwyczaje się zmieniają. Zaryzykowałbym tezę, że myśl świętego Pawła z 1 Listu do Koryntian:
Czy wypada, aby kobieta z odkrytą głową modliła się do Boga? Czyż sama natura nie poucza nas, że hańbą jest dla mężczyzny nosić długie włosy, podczas gdy dla kobiety jest właśnie chwałą?
stanowiąca podstawę do rozwoju tradycji nakrywania przez kobiety głowy w świątyni miała jednak charakter lokalny i kulturowy. Przemyślmy sprawę, zastanawiając się, czy przypadkiem na wszystkich wizerunkach Jezusa Chrystusa nie widnieje On prezentowany we włosach z naszego punktu widzenia ewidentnie długich?! I czy kobieta powinna zakładać coś na głowę za każdym razem, gdy bierze do rąk różaniec lub chce wypowiedzieć akt strzelisty ...
Mam nadzieję, że Dzień Mantylki nie przyćmi naszym mantylkofilom innej uroczystości, jaką obchodzimy 8 grudnia, tj. uroczystości Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny.
niedziela, 23 listopada 2014
Koniec roku (kościelnego)
Mamy dziś ostatnią niedzielę roku kościelnego. Warto więc zwrócić uwagę na kilka statystyk i zjawisk. Patrząc na suche dane sprawy nie wyglądają najlepiej: AD 2014 w Polsce jest 28 kościołów i kaplic z regularnie odprawianą coniedzielną Mszą trydencką. Dokładnie tyle samo co rok temu. W około 50 miejscach stara Msza jest celebrowana regularnie, lecz nie w każdą niedzielę. Mamy więc w praktyce "(d)efekt Franciszka": przez sześć lat dynamicznie rosło, by stanąć.
Teoretycznie przez resztę tekstu mógłbym już spokojnie i do woli narzekać na złych biskupów, leniwych kapłanów, zawiedzionych i naiwnych "tradsów" i oczywiście na antypatycznego pana w niechlujnym białym kitlu i czarnych butach.
Ale statystyki to niepełna prawda o świecie. Nie wszystko da się ująć we wskaźnik. Tudzież: oficjalne, dostępne mierniki często reagują po dłuższym czasie, uzewnętrzniając rozwijającą się tendencję. Na pohybel czczemu malkontenctwu! Dostrzeżmy, że nasza szklanka jest wciąż przynajmniej do połowy pełna.
Panie i Panowie, z polskim tradycjonalizmem katolickim nie jest źle. Z roku na rok mamy coraz więcej "prymicyj trydenckich", czyli sytuacyj, w których neoprezbiter decyduje się, by tuż po święceniach rozpocząć odprawianie Mszy w nadzwyczajnej formie rytu rzymskiego. Kapłani ci rozpoczynają posługę duszpasterską w naszych parafiach i od razu mają okazję, by wykazać się, wdrażać w życie postulaty "nowego ruchu liturgicznego". Czy z niej skorzystają, zależy także od nas! W mojej diecezji, warszawsko - praskiej, doświadczamy większego zainteresowania Tradycją katolicką ze strony prezbiterów i kleryków niż zwykłych, świeckich wiernych.
Budzą się zakony, w tem także ten najbardziej chyba zasłużony w historii Kościoła - dominikanie. Ale największy optymizm i radość budzi impreza Ars Celebrandi, której pierwsza edycja odbyła się na przełomie sierpnia i września w klasztorze w Licheniu. Kilkudziesięciu kapłanów oraz stu świeckich, dwa tygodnie pełnej obecności różnych odmian klasycznego rytu rzymskiego w nowem, lecz pięknem miejscu kultu. W ilu krajach świata mogłaby odbyć się podobna tradikonferencja zorganizowana z podobnym rozmachem?! Są już zapowiedzi odnoszące się do przyszłorocznej edycji Ars Celebrandi, które zostały uzgodnione z Księdzem Kustoszem licheńskiego sanktuarium. Dojdzie ona do skutku, o ile Ktoś Zatroskany Pelagjanizmem nie wskaże ojcom marjanom komisarza posoborowego w osobie x. Adama Bonieckiego lub jego medialnego kamrata i imiennika, Adama Nergala Darskiego.
Siłą polskiego tradycyjnego katolicyzmu coraz bardziej jest jego decentralizacja. Tracą na znaczeniu dotychczasowi, nieco zużyci liderzy, a zawodowi działacze znani z wielu "czcigodnych" duszpasterstw i środowisk robią dobrą minę do złej gry. Pojawiają się w ich miejsce nowi ludzie, sprawniejsi, lepiej zorganizowani i faktycznie zorientowani na pracę. Co najważniejsze, wreszcie swoje miejsca środowiskowych liderów zajmują kapłani. Tak powinno być w Kościele hierarchicznym!
Do tych zmian nie można podchodzić bezkrytycznie, bowiem rodzi się również zagrożenie zanieczyszczenia tradycyjnego katolicyzmu np. niezatwierdzonymi przez Kościół prywatnymi objawieniami (np. kiersztynowska Intronizacja Jezusa Króla Polski). Nadreprezentowani są również niemądrzy radykałowie, ale na szczęście specjalnego poklasku nie dostają. Wszystko to pozwala nam patrzeć ze skromnym optymizmem na rozwój wydarzeń w Polsce. Wprawdzie postępuje laicyzacja kraju i degeneracja mainstreamowego Kościoła, ale równocześnie my systematycznie budujemy nasze szańce. I nie odbywa się to na zasadzie: "im gorzej tam, tym lepiej tu".
Bogu dzięki za Summorum Pontificum, dzieło życia naszego drogiego Papieża Seniora Benedykta XVI! Niewątpliwie pozostaje on najważniejszym, choć milczącym, ziemskim protektorem tradycyjnej liturgii katolickiej. Paradoksalnie dobrą robotę dla Tradycji w Polsce robi też Franciszek. Być może jego styl papieżowania znajduje zwolenników wśród katolików w Trzecim Świecie, lecz tu, w ojczyźnie abp. gen. Sławoja Leszka Głódzia, gardłować mu mogą jedynie "ruchacze Palikota". W Polsce nawet biskupi zaczynają rozumieć, w jak wielkim kryzysie znalazł się Kościół. Nostalgja za Janem Pawłem II niektórym nie wystarcza.
Stary rok kościelny kończy się w Warszawie dwoma zacnemi konferencjami, z których każda jest przynajmniej współorganizowana przez TFP:
25go listopada na UW „Synodalne trzęsienie ziemi”
26go listopada na UKSW "Ignis Ardens. W 100-lecie śmierci Św. Piusa X"
Walczmy! Na pohybel czczemu malkontenctwu! I oczywiście modernistom też!!
Teoretycznie przez resztę tekstu mógłbym już spokojnie i do woli narzekać na złych biskupów, leniwych kapłanów, zawiedzionych i naiwnych "tradsów" i oczywiście na antypatycznego pana w niechlujnym białym kitlu i czarnych butach.
Ale statystyki to niepełna prawda o świecie. Nie wszystko da się ująć we wskaźnik. Tudzież: oficjalne, dostępne mierniki często reagują po dłuższym czasie, uzewnętrzniając rozwijającą się tendencję. Na pohybel czczemu malkontenctwu! Dostrzeżmy, że nasza szklanka jest wciąż przynajmniej do połowy pełna.
Panie i Panowie, z polskim tradycjonalizmem katolickim nie jest źle. Z roku na rok mamy coraz więcej "prymicyj trydenckich", czyli sytuacyj, w których neoprezbiter decyduje się, by tuż po święceniach rozpocząć odprawianie Mszy w nadzwyczajnej formie rytu rzymskiego. Kapłani ci rozpoczynają posługę duszpasterską w naszych parafiach i od razu mają okazję, by wykazać się, wdrażać w życie postulaty "nowego ruchu liturgicznego". Czy z niej skorzystają, zależy także od nas! W mojej diecezji, warszawsko - praskiej, doświadczamy większego zainteresowania Tradycją katolicką ze strony prezbiterów i kleryków niż zwykłych, świeckich wiernych.
Budzą się zakony, w tem także ten najbardziej chyba zasłużony w historii Kościoła - dominikanie. Ale największy optymizm i radość budzi impreza Ars Celebrandi, której pierwsza edycja odbyła się na przełomie sierpnia i września w klasztorze w Licheniu. Kilkudziesięciu kapłanów oraz stu świeckich, dwa tygodnie pełnej obecności różnych odmian klasycznego rytu rzymskiego w nowem, lecz pięknem miejscu kultu. W ilu krajach świata mogłaby odbyć się podobna tradikonferencja zorganizowana z podobnym rozmachem?! Są już zapowiedzi odnoszące się do przyszłorocznej edycji Ars Celebrandi, które zostały uzgodnione z Księdzem Kustoszem licheńskiego sanktuarium. Dojdzie ona do skutku, o ile Ktoś Zatroskany Pelagjanizmem nie wskaże ojcom marjanom komisarza posoborowego w osobie x. Adama Bonieckiego lub jego medialnego kamrata i imiennika, Adama Nergala Darskiego.
Siłą polskiego tradycyjnego katolicyzmu coraz bardziej jest jego decentralizacja. Tracą na znaczeniu dotychczasowi, nieco zużyci liderzy, a zawodowi działacze znani z wielu "czcigodnych" duszpasterstw i środowisk robią dobrą minę do złej gry. Pojawiają się w ich miejsce nowi ludzie, sprawniejsi, lepiej zorganizowani i faktycznie zorientowani na pracę. Co najważniejsze, wreszcie swoje miejsca środowiskowych liderów zajmują kapłani. Tak powinno być w Kościele hierarchicznym!
Do tych zmian nie można podchodzić bezkrytycznie, bowiem rodzi się również zagrożenie zanieczyszczenia tradycyjnego katolicyzmu np. niezatwierdzonymi przez Kościół prywatnymi objawieniami (np. kiersztynowska Intronizacja Jezusa Króla Polski). Nadreprezentowani są również niemądrzy radykałowie, ale na szczęście specjalnego poklasku nie dostają. Wszystko to pozwala nam patrzeć ze skromnym optymizmem na rozwój wydarzeń w Polsce. Wprawdzie postępuje laicyzacja kraju i degeneracja mainstreamowego Kościoła, ale równocześnie my systematycznie budujemy nasze szańce. I nie odbywa się to na zasadzie: "im gorzej tam, tym lepiej tu".
Bogu dzięki za Summorum Pontificum, dzieło życia naszego drogiego Papieża Seniora Benedykta XVI! Niewątpliwie pozostaje on najważniejszym, choć milczącym, ziemskim protektorem tradycyjnej liturgii katolickiej. Paradoksalnie dobrą robotę dla Tradycji w Polsce robi też Franciszek. Być może jego styl papieżowania znajduje zwolenników wśród katolików w Trzecim Świecie, lecz tu, w ojczyźnie abp. gen. Sławoja Leszka Głódzia, gardłować mu mogą jedynie "ruchacze Palikota". W Polsce nawet biskupi zaczynają rozumieć, w jak wielkim kryzysie znalazł się Kościół. Nostalgja za Janem Pawłem II niektórym nie wystarcza.
Stary rok kościelny kończy się w Warszawie dwoma zacnemi konferencjami, z których każda jest przynajmniej współorganizowana przez TFP:
25go listopada na UW „Synodalne trzęsienie ziemi”
26go listopada na UKSW "Ignis Ardens. W 100-lecie śmierci Św. Piusa X"
Walczmy! Na pohybel czczemu malkontenctwu! I oczywiście modernistom też!!
poniedziałek, 10 listopada 2014
Kardynale Rajmundzie, do dzieła !
Po wielu tygodniach od pojawienia się w mediach przecieku, decyzja się zmaterjalizowała: Franciszek Papież odwołał J.Em. Rajmunda kardynała Burke'a z funkcji prefekta Trybunału Sygnatury Apostolskiej, mianując go jednocześnie patronem Suwerennego Zakonu Maltańskiego. Mówi się, że ta decyzja oznacza trwałą marginalizację konserwatywnego hierarchy. Nie byłbym tego aż taki pewien!
Rzeczywiście, obecne kompetencje i obowiązki Burke'a ograniczają się do protokołu dyplomatycznego. Ale to oznacza, iż Amerykanin powinien mieć teraz sporo wolnego czasu. Może go wykorzystać na dwa sposooby : albo stanie się "maskotką" środowisk konserwatywnych, które po długich umizgach do ordynarjusza uzyskają zgodę na zaproszenie Monsignore'a i przebranie go w cappa magna, albo wykorzysta ten czas na kampanję wyborczą przed kolejnem konklawe.
Kard. Rajmund Burke wyrósł (także dzięki tej degradacji) na lidera opozycji antyfranciszkowej, stanowi więc dla wszystkich purpuratów istotny punkt odniesienia. Ponadto jest jednym z nielicznych wyrazistych liderów współczesnego Kościoła. Jeśli nie będzie przesadzał ze strojami karnawałowymi, lecz zgodnie z charyzmatem zakonu maltańskiego skupi się na pomocy charytatywnej i rozwoju szpitalnictwa w krajach Trzeciego Świata, to ma wszelkie szanse, by rozwinąć kontakty pozwalające wygrać mu następne, oby jaknajrychlejsze, konklawe. Albo wpływać na kolegów elektorów na rzecz wyboru innego wiarygodnego, nie-jankeskiego kandydata.
Latający Cyrk Franciszka ma swoich fanów, ale budzi też przerażenie u coraz większej liczby katolików. Bo klaunowie są tylko pozornie zabawni, lecz po krótkiej refleksji można się zacząć obawiać, co kryją grube warstwy farby naniesionej na twarz i sztucznie przyklejony uśmiech ...
Z informacyj, które znalazłem w internecie wynika, iż Burke nie zna jeszcze dwu ważnych języków współczesnego Kościoła: hiszpańskiego i polskiego. Niech więc kuje mowę Cervantesa na blachę oraz nauczy się podstaw polszczyzny i rozpoczyna kampanję wyborczą!
Rzeczywiście, obecne kompetencje i obowiązki Burke'a ograniczają się do protokołu dyplomatycznego. Ale to oznacza, iż Amerykanin powinien mieć teraz sporo wolnego czasu. Może go wykorzystać na dwa sposooby : albo stanie się "maskotką" środowisk konserwatywnych, które po długich umizgach do ordynarjusza uzyskają zgodę na zaproszenie Monsignore'a i przebranie go w cappa magna, albo wykorzysta ten czas na kampanję wyborczą przed kolejnem konklawe.
Kard. Rajmund Burke wyrósł (także dzięki tej degradacji) na lidera opozycji antyfranciszkowej, stanowi więc dla wszystkich purpuratów istotny punkt odniesienia. Ponadto jest jednym z nielicznych wyrazistych liderów współczesnego Kościoła. Jeśli nie będzie przesadzał ze strojami karnawałowymi, lecz zgodnie z charyzmatem zakonu maltańskiego skupi się na pomocy charytatywnej i rozwoju szpitalnictwa w krajach Trzeciego Świata, to ma wszelkie szanse, by rozwinąć kontakty pozwalające wygrać mu następne, oby jaknajrychlejsze, konklawe. Albo wpływać na kolegów elektorów na rzecz wyboru innego wiarygodnego, nie-jankeskiego kandydata.
Latający Cyrk Franciszka ma swoich fanów, ale budzi też przerażenie u coraz większej liczby katolików. Bo klaunowie są tylko pozornie zabawni, lecz po krótkiej refleksji można się zacząć obawiać, co kryją grube warstwy farby naniesionej na twarz i sztucznie przyklejony uśmiech ...
Z informacyj, które znalazłem w internecie wynika, iż Burke nie zna jeszcze dwu ważnych języków współczesnego Kościoła: hiszpańskiego i polskiego. Niech więc kuje mowę Cervantesa na blachę oraz nauczy się podstaw polszczyzny i rozpoczyna kampanję wyborczą!
wtorek, 4 listopada 2014
Latający Cyrk Franciszka Papieża
Starałem się spokojnie reagować na wieści dochodzące z Synodu Biskupów AD 2014. Bo czy można było się spodziewać czegokolwiek innego niż zamęt i awantury po „Latającym Cyrku Franciszka Papieża” ?! Cyrk ze swej natury przejawia sporą otwartość na rozmaite dziwactwa takie jak karły, klaunowie czy baby z brodami. Aby cyrk był cyrkiem musisz ich tam spotkać! Gdybyś wszedł do tej szlachetnej instytucji i zobaczył orkiestrę symfoniczną odgrywającą dzieła Mahlera, to zaiste, byłoby powodem do zdziwienia. Postawa na Synodzie osób takich jak abp Fisichella, abp Forte, kard. Kasper czy sam Franciszek nikogo zaskakiwać nie powinna.
Należy się raczej cieszyć, że ich oponenci, pragnący zachować katolickie spojrzenie na rodzinę i jej funkcje społeczne „podnieśli raban”, gdy pseudokatolicy próbowali raz jeszcze „otworzyć Kościół na świat”. Stanowisko kardynałów Burke’a czy Pella a także polskich biskupów (stanowiące chyba kolejny „cud św. Jana Pawła II”) pokazuje, że tęczowcom łatwo nie będzie.
Rzekomy sukces "konserwatystów" polegał na niezebraniu przez "libertynów" większości głosów wymaganych do wprowadzenia poprawek do tekstu postanowień końcowych. Jak się to wszystko skończy? Zapewne powtórką z Soboru Watykańskiego II: powstanie dokument synodalny mający 90 % konserwatywnego wsadu, ale nieosadzonego w Tradycji Kościoła oraz okraszony „bombami zegarowymi”, jak napisałby śp. Michał Davies. Te bomby zegarowe będą odtąd służyć współczesnym „libertynom” do uzasadniania wszelkich zmian w postrzeganiu rodziny przez Kościół. Chyba najłatwiej im będzie działać poprzez ułatwianie unieważniania małżeństw. Po pierwsze, dlatego, że opcja ta jest dogodna dla wszystkich; znam niejednego "tradycyjnego" katolika żyjącego w nowym małżeństwie po unieważnieniu poprzedniego, a po drugie - wojtylianiści nie powinni tu pisnąć słówka, biorąc pod uwagę, co w tej dziedzinie spowodował ich autorytet, promulgując Kodeks Prawa Kanonicznego w 1983 r.
Tym niemniej, gdyby franciszkowe rozwolnienie obyczajów postępowało, to w perspektywie kilku lat możliwe jest faktyczne pęknięcie posoborowia na – nazwijmy to roboczo – „przedsynodzie” i „posynodzie”. Spójrzmy na najmocniejszy chyba wywiad przeprowadzony z abp. Gądeckim. Można go streścić w dwu hasłach: 1. Oskarżam Synod! 2. Oni Jego detronizują.
Każde tradycjonalistyczne oczy radują się czytając słowa polskiego biskupa: "Jeśli ustąpimy teraz, w odniesieniu do sprawy sakramentu małżeństwa, to przyjdzie czas, kiedy będziemy musieli ustąpić z nauczania kościelnego w wielu innych sprawach". My dokładnie tak samo myślimy o Kościele od czasu Soboru Watykańskiego II.
Awantury synodalne są fatalne dla aktualnej sytuacji Kościoła. Na nic zda się indultowe zaklinanie rzeczywistości, jakie usłyszeliśmy choćby od kard. Pella na pielgrzymce Summorum Pontificum, a które zostało upowszechnione po polsku, co chyba nikogo nie dziwi, przez Christianitas.
Budowanie jedności musi opierać się na prawdzie, czyli na Ewangelii. W przypadku Franciszka ciężko jest znaleźć drogie nam wartości, których broniłby głośno i skutecznie. Nie bardzo jest miejsce na rozważanie, czy szklanka jest do połowy pełna, czy do połowy pusta. Dyskutować należy raczej nad tym, co robić, skoro w szklance pozostało co najwyżej parę kropel cieczy.
Aktualny stan rzeczy sprzyja rozwojowi protestantyzmu pomiędzy katolikami. Zapewne najliczniejsi przyjmują nowinki wprowadzane przez modernistów. Inni ignorują współczesną hierarchię. Jeszcze inni wybierają z jej wypowiedzi rzeczy ortodoksyjne, a pozostałe przemilczają. Są i tacy, co uznają sprawy jurysdykcyjne za kluczowe dla wiary i dogmatyzują je. Wreszcie, niemało katolików obojętnieje religijnie i traci zainteresowanie wszelką nadprzyrodzonością. Patrząc na to wszystko Luter z Kalwinem z pewnością skaczą z radości na widok tych tłumów kierujących się do ich kotła. Nie potrafię modlić się o zachowanie Kościołowi Franciszka. Usiłuję modlić się o jego nawrócenie lub rychłą emeryturę.
Należy się raczej cieszyć, że ich oponenci, pragnący zachować katolickie spojrzenie na rodzinę i jej funkcje społeczne „podnieśli raban”, gdy pseudokatolicy próbowali raz jeszcze „otworzyć Kościół na świat”. Stanowisko kardynałów Burke’a czy Pella a także polskich biskupów (stanowiące chyba kolejny „cud św. Jana Pawła II”) pokazuje, że tęczowcom łatwo nie będzie.
Rzekomy sukces "konserwatystów" polegał na niezebraniu przez "libertynów" większości głosów wymaganych do wprowadzenia poprawek do tekstu postanowień końcowych. Jak się to wszystko skończy? Zapewne powtórką z Soboru Watykańskiego II: powstanie dokument synodalny mający 90 % konserwatywnego wsadu, ale nieosadzonego w Tradycji Kościoła oraz okraszony „bombami zegarowymi”, jak napisałby śp. Michał Davies. Te bomby zegarowe będą odtąd służyć współczesnym „libertynom” do uzasadniania wszelkich zmian w postrzeganiu rodziny przez Kościół. Chyba najłatwiej im będzie działać poprzez ułatwianie unieważniania małżeństw. Po pierwsze, dlatego, że opcja ta jest dogodna dla wszystkich; znam niejednego "tradycyjnego" katolika żyjącego w nowym małżeństwie po unieważnieniu poprzedniego, a po drugie - wojtylianiści nie powinni tu pisnąć słówka, biorąc pod uwagę, co w tej dziedzinie spowodował ich autorytet, promulgując Kodeks Prawa Kanonicznego w 1983 r.
Tym niemniej, gdyby franciszkowe rozwolnienie obyczajów postępowało, to w perspektywie kilku lat możliwe jest faktyczne pęknięcie posoborowia na – nazwijmy to roboczo – „przedsynodzie” i „posynodzie”. Spójrzmy na najmocniejszy chyba wywiad przeprowadzony z abp. Gądeckim. Można go streścić w dwu hasłach: 1. Oskarżam Synod! 2. Oni Jego detronizują.
Każde tradycjonalistyczne oczy radują się czytając słowa polskiego biskupa: "Jeśli ustąpimy teraz, w odniesieniu do sprawy sakramentu małżeństwa, to przyjdzie czas, kiedy będziemy musieli ustąpić z nauczania kościelnego w wielu innych sprawach". My dokładnie tak samo myślimy o Kościele od czasu Soboru Watykańskiego II.
Awantury synodalne są fatalne dla aktualnej sytuacji Kościoła. Na nic zda się indultowe zaklinanie rzeczywistości, jakie usłyszeliśmy choćby od kard. Pella na pielgrzymce Summorum Pontificum, a które zostało upowszechnione po polsku, co chyba nikogo nie dziwi, przez Christianitas.
Nasi wrogowie często lepiej niż my rozpoznają znaczenie papiestwa. W każdym kraju, w którym zdobyli władzę, komuniści próbowali oddzielić miejscowych katolików od Papieża, tworząc kościoły „narodowe” zwane też „patriotycznymi”. Z nieformalnych rozmów przy stole Hitlera wiemy, że po zwycięskiej wojnie chciał ustanawiać osobnego papieża w każdym katolickim kraju. Napoleon uwięził dwóch papież, z których jeden zmarł w więzieniu.
Historia papieży przerasta wyobraźnię, ale dziedzictwo wielu dobrych papieży dalece przeważa nad grzechami i pomyłkami mniejszości.
Dziś mamy jednego z najbardziej niezwykłych papieży w historii, cieszącego się niemal bezprecedensową popularnością. Wielkie znaczenie ma jego wsparcie dla reform finansowych.
Wszyscy mamy do wykonania ważne zadanie w ciągu następnych dwunastu miesięcy. Musimy tłumaczyć i z obecnych podziałów budować jednomyślność i zgodę. Będziemy przeciw skuteczni żywiąc w sercach gniew i nienawiść, wdając się w jałowe polemiki przeciw zaskakująco niewielkiej liczbie katolickich oponentów. Naszym zadaniem jest tłumaczenie konieczności nawrócenia, istoty Mszy Świętej, czystości serca, której Pismo wymaga dla przyjęcia Komunii Świętej. Wszyscy, a zwłaszcza wy młodzi, musicie żyć w miłości, dając świadectwo waszej nadziei. To wyjątkowa sposobność, którą trzeba podjąć w imię Boże. Zakończę modlitwą, której nauczono mnie w dzieciństwie, „Niech Bóg ochrania Ojca Świętego, Papieża Franciszka, niech go darzy życiem, zachowa w bezpieczeństwie na ziemi i niech go nie wydaje w ręce jego nieprzyjaciół.”
Budowanie jedności musi opierać się na prawdzie, czyli na Ewangelii. W przypadku Franciszka ciężko jest znaleźć drogie nam wartości, których broniłby głośno i skutecznie. Nie bardzo jest miejsce na rozważanie, czy szklanka jest do połowy pełna, czy do połowy pusta. Dyskutować należy raczej nad tym, co robić, skoro w szklance pozostało co najwyżej parę kropel cieczy.
Aktualny stan rzeczy sprzyja rozwojowi protestantyzmu pomiędzy katolikami. Zapewne najliczniejsi przyjmują nowinki wprowadzane przez modernistów. Inni ignorują współczesną hierarchię. Jeszcze inni wybierają z jej wypowiedzi rzeczy ortodoksyjne, a pozostałe przemilczają. Są i tacy, co uznają sprawy jurysdykcyjne za kluczowe dla wiary i dogmatyzują je. Wreszcie, niemało katolików obojętnieje religijnie i traci zainteresowanie wszelką nadprzyrodzonością. Patrząc na to wszystko Luter z Kalwinem z pewnością skaczą z radości na widok tych tłumów kierujących się do ich kotła. Nie potrafię modlić się o zachowanie Kościołowi Franciszka. Usiłuję modlić się o jego nawrócenie lub rychłą emeryturę.
czwartek, 21 sierpnia 2014
Franciszek a emerytura
Wprawdzie zwracamy ostatnio mniejszą uwagę na wypowiedzi Franciszka (urlop to nie czas na umartwianie), ale jego odniesienie do ewentualnej emerytury zasługuje na krótki komentarz.
Niepokoją dywagacje na temat zdrowia Papieża, bo Bergoglio wydaje się być w dobrej formie, jak na mężczyznę w wieku lat 78. Jeszcze bardzo niedawno temu chiński "lekarz" wróżył swojemu podopiecznemu 140 lat życia za przyczyną stosowania akupunktury, masaży i zasad taoizmu.
Sądzę, że Franciszek mówi o swojej rezygnacji i ma ją gdzieś przed oczyma, bo po półtorarocznym pobycie w Rzymie wie już, jak się administruje Kościołem. Mówiąc brutalnie: rozumie, że poza nałożeniem sankcji na Franciszkanów Niepokalanej może co najwyżej pokiwać palcem w czarnym bucie lewej nogi.
"Franciszek" był zjawiskiem medialnym w roku 2013 i być może jego poglądy mają jakieś przełożenie na świeckich w krajach trzeciego świata. Ale szereg bolesnych lekcji spowodowanych nieprzemyślanymi wypowiedziami chyba nauczył też czegoś włoskiego Argentyńczyka. A nawet, jeśli nie (vide: "szczęśliwe życie" ), to również on zaczął rozumieć, że chętnie cytujący go dziennikarze mają własne poglądy, bardzo odległe od jakiejkolwiek chrześcijańskiej wizji świata.
Sytuacja wewnętrzna Kościoła pokazuje, że franciszkowa "reforma" stoi w miejscu , a działający już od prawie roku sekretarz stanu Piotr kard. Parolin pozostaje równie niewidoczny jak Robert Lewandowski w meczach piłkarskiej reprezentacji Polski.
Najbardziej palącym problemem zagranicznym Watykanu jest oczywiście eksterminacja chrześcijan na Bliskim Wschodzie. Ale nikt dziś nie chce słuchać dyplomatów Stolicy Świętej, zwłaszcza, że wreszcie zaczęli oni bez owijania w bawełnę nawoływać do walki z kalifatem islamskim.
Można sądzić, że gdyby ujawniono jakieś "przypadkowo nagrane" rozmowy kardynałów, to członkowie kurii rzymskiej byliby zgodni, że watykańska administracja nad Kościołem istnieje już tylko teoretycznie, a w rzeczywistości pozostały już tylko fallus, sempiterna i kamieni kupa.
No i jak tu nie rozważać przejścia na emeryturę ??
Niepokoją dywagacje na temat zdrowia Papieża, bo Bergoglio wydaje się być w dobrej formie, jak na mężczyznę w wieku lat 78. Jeszcze bardzo niedawno temu chiński "lekarz" wróżył swojemu podopiecznemu 140 lat życia za przyczyną stosowania akupunktury, masaży i zasad taoizmu.
Sądzę, że Franciszek mówi o swojej rezygnacji i ma ją gdzieś przed oczyma, bo po półtorarocznym pobycie w Rzymie wie już, jak się administruje Kościołem. Mówiąc brutalnie: rozumie, że poza nałożeniem sankcji na Franciszkanów Niepokalanej może co najwyżej pokiwać palcem w czarnym bucie lewej nogi.
"Franciszek" był zjawiskiem medialnym w roku 2013 i być może jego poglądy mają jakieś przełożenie na świeckich w krajach trzeciego świata. Ale szereg bolesnych lekcji spowodowanych nieprzemyślanymi wypowiedziami chyba nauczył też czegoś włoskiego Argentyńczyka. A nawet, jeśli nie (vide: "szczęśliwe życie" ), to również on zaczął rozumieć, że chętnie cytujący go dziennikarze mają własne poglądy, bardzo odległe od jakiejkolwiek chrześcijańskiej wizji świata.
Sytuacja wewnętrzna Kościoła pokazuje, że franciszkowa "reforma" stoi w miejscu , a działający już od prawie roku sekretarz stanu Piotr kard. Parolin pozostaje równie niewidoczny jak Robert Lewandowski w meczach piłkarskiej reprezentacji Polski.
Najbardziej palącym problemem zagranicznym Watykanu jest oczywiście eksterminacja chrześcijan na Bliskim Wschodzie. Ale nikt dziś nie chce słuchać dyplomatów Stolicy Świętej, zwłaszcza, że wreszcie zaczęli oni bez owijania w bawełnę nawoływać do walki z kalifatem islamskim.
Można sądzić, że gdyby ujawniono jakieś "przypadkowo nagrane" rozmowy kardynałów, to członkowie kurii rzymskiej byliby zgodni, że watykańska administracja nad Kościołem istnieje już tylko teoretycznie, a w rzeczywistości pozostały już tylko fallus, sempiterna i kamieni kupa.
No i jak tu nie rozważać przejścia na emeryturę ??
wtorek, 12 sierpnia 2014
Klauzula sumienia dla … księży ?!
Coraz częściej słyszymy w Polsce o klauzulach sumienia tworzonych dla różnych grup zawodowych – lekarzy, nauczycieli, prawników. Klauzule sumienia mają uzupełniać niedoskonałe prawo, fastrygować je, by przynajmniej jednostki świadome dobra i zła nie musiały partycypować w czynach niezgodnych ze swoim sumieniem. A zatem klauzule sumienia to wyjątek od zła powszechnie dopuszczanego w jakiejś przestrzeni.
Czy pomyśleliście kiedyś o klauzuli sumienia dla … księży?
Chodzi mi o to, czy ksiądz - tradycjonalista mógłby powołać się na taką klazulę, by nie partycypować w rozmaitych szaleństwach akceptowanych przez współczesne posoborowie.
Pewne przesłanki ku temu istnieją w prawie kanonicznym, na przykład:
- kapłan ma prawo do indywidualnego celebrowania Mszy, bez konieczności włączania do koncelebry (KPK 1983 Kanon 902),
- kapłan może odmówić udzielenia wiernym Komunii świętej na rękę, jeśli mogłoby zachodzić niebezpieczeństwo profanacji (Redemptionis sacramentum, 92),
- „W Mszy sprawowanej bez ludu każdy kapłan katolicki obrządku łacińskiego, tak diecezjalny, jak i zakonny, może korzystać z Mszału Rzymskiego, wydanego przez błogosławionego Papieża Jana XXIII w 1962 roku lub z Mszału Rzymskiego, promulgowanego przez Papieża Pawła VI w 1970 roku, a to jakiegokolwiek dnia, wyjąwszy Triduum Święte” (Summorum Pontificum, 2).
Jednak powiedzmy sobie szczerze: zapisów tych jest bardzo niewiele, są one zwykle obwarowane rozmaitymi okolicznościami (obiektywnie rzecz biorąc niebezpieczeństwo profanacji Najświętszego Sakramentu występuje zawsze, jeśli jest On przyjmowany na dłoń, ale to do posoborowych mózgów nie dociera), a doświadczenie życia codziennego nie sprzyja korzystaniu z nich. Nawet jeśli dokument jest tak jednoznaczny jak Summorum Pontificum, to praktyka pokazuje, iż „prawo się nie przyjęło”. W całej Polsce, kraju o jednym z większych zainteresowań tradycyjną liturgią w skali świata, nie ma nawet pięciu miejsc, w których byłaby jawnie celebrowana codzienna Msza w Nadzwyczajnej Formie Rytu Rzymskiego! Równocześnie sam znam przynajmniej kilkunastu duchownych, którzy pragnęliby korzystać z tych zapisów. Nie mogą ….
Oburzamy się, że prof. Chazan został zwolniony z pracy w związku z działaniem zgodnym z własnym sumieniem, a czy dostrzegamy, jak wiele posoborowych przepisów oraz praktyk (niezgodnych z przepisami lub znajdujących się w próżni prawnej) jest niezgodnych z dobrze uformowanym sumieniem katolickiego kapłana ?!
Odprawianie Nowej Mszy, udzielanie Komunii Świętej na rękę, niemożność poprawnego korzystania z Mszału Posoborowego (orientacja przodem do wiernych jako jedyna możliwość, Kanon Rzymski za długi, scholka liturgiczna musi gdzieś się wykazać), niemożność krytyki rozmaitych praktyk zmieniających doktrynę (np. akukumenizmu, ale także parcia na ułatwienie stwierdzania nieważności małżeństw), konieczność pogodzenia się z tolerowaną przez przełożonych kondycją moralną współbraci w kapłaństwie – wszystko to są bardzo silne przesłanki o łamaniu zasad, którymi powinni się kierować kapłani. Być może opracowanie kompleksowej klauzuli sumienia tradycjonalisty przemówiłoby do niektórych rozumów i serc. Dzięki sytuacji środowiska lekarskiego wielu katolików zaczęło rozumieć, że prawo Boże jest ważniejsze od prawa stanowionego przez ludzi.
Czy jedyną, jakże niedoskonałą, formą „klazuli sumienia” dla księdza ma być we współczesnym świecie spakowanie torby i dołączenie do wspólnot tradycjonalistycznych pozostających „w niepełnej łączności” z „Kościołem Posoborowym”?
Jako pacjenci chętniej korzystamy z usług lekarzy kierujących się dobrze ukształtowanym sumieniem, którym możemy zaufać, że będą dbać o dobro pacjenta. Że nie zaprzestaną terapii, by pobrać z nas organy i wszczepić je oczekującym bogaczom, że nie będą na nas prowadzić eksperymentów w celu sporządzenia artykułów potrzebnych do pracy naukowej. Analogicznie powinniśmy wspierać „lekarzy dusz”, by i oni mogli nas naprawiać – obmywać z grzechu, korygować nasze wady, formować nasze sumienia.
Kościół katolicki w Polsce, który zdecydowanie za bardzo odszedł od idei Mistycznego Ciała Chrystusa ku praktyce skoncentrowanej na sobie korporacji, potrzebuje kapłanów sumienia.
Nasza Ojczyzna stoi dzisiaj przed wieloma trudnymi problemami społecznymi, gospodarczymi, także politycznymi. Trzeba je rozwiązywać mądrze i wytrwale. Jednak najbardziej podstawowym problemem pozostaje sprawa ładu moralnego. Ten ład jest fundamentem życia każdego człowieka i każdego społeczeństwa. Dlatego Polska woła dzisiaj nade wszystko o ludzi sumienia! Być człowiekiem sumienia, to znaczy przede wszystkim w każdej sytuacji swojego sumienia słuchać i jego głosu w sobie nie zagłuszać, choć jest on nieraz trudny i wymagający; to znaczy angażować się w dobro i pomnażać je w sobie i wokół siebie, a także nie godzić się nigdy na zło, w myśl słów św. Pawła: "Nie daj się zwyciężyć złu, ale zło dobrem zwyciężaj!" (Rz 12,21). Być człowiekiem sumienia, to znaczy wymagać od siebie, podnosić się z własnych upadków, ciągle na nowo się nawracać. Być człowiekiem sumienia, to znaczy angażować się w budowanie królestwa Bożego: królestwa prawdy i życia, sprawiedliwości, miłości i pokoju, w naszych rodzinach, w społecznościach, w których żyjemy, i w całej Ojczyźnie; to znaczy także podejmować odważnie odpowiedzialność za sprawy publiczne; troszczyć się o dobro wspólne, nie zamykać oczu na biedy i potrzeby bliźnich, w duchu ewangelicznej solidarności: "Jeden drugiego brzemiona noście" (Ga 6,2). – Jan Paweł II, Skoczów, 22 maja 1995.
Czy pomyśleliście kiedyś o klauzuli sumienia dla … księży?
Chodzi mi o to, czy ksiądz - tradycjonalista mógłby powołać się na taką klazulę, by nie partycypować w rozmaitych szaleństwach akceptowanych przez współczesne posoborowie.
Pewne przesłanki ku temu istnieją w prawie kanonicznym, na przykład:
- kapłan ma prawo do indywidualnego celebrowania Mszy, bez konieczności włączania do koncelebry (KPK 1983 Kanon 902),
- kapłan może odmówić udzielenia wiernym Komunii świętej na rękę, jeśli mogłoby zachodzić niebezpieczeństwo profanacji (Redemptionis sacramentum, 92),
- „W Mszy sprawowanej bez ludu każdy kapłan katolicki obrządku łacińskiego, tak diecezjalny, jak i zakonny, może korzystać z Mszału Rzymskiego, wydanego przez błogosławionego Papieża Jana XXIII w 1962 roku lub z Mszału Rzymskiego, promulgowanego przez Papieża Pawła VI w 1970 roku, a to jakiegokolwiek dnia, wyjąwszy Triduum Święte” (Summorum Pontificum, 2).
Jednak powiedzmy sobie szczerze: zapisów tych jest bardzo niewiele, są one zwykle obwarowane rozmaitymi okolicznościami (obiektywnie rzecz biorąc niebezpieczeństwo profanacji Najświętszego Sakramentu występuje zawsze, jeśli jest On przyjmowany na dłoń, ale to do posoborowych mózgów nie dociera), a doświadczenie życia codziennego nie sprzyja korzystaniu z nich. Nawet jeśli dokument jest tak jednoznaczny jak Summorum Pontificum, to praktyka pokazuje, iż „prawo się nie przyjęło”. W całej Polsce, kraju o jednym z większych zainteresowań tradycyjną liturgią w skali świata, nie ma nawet pięciu miejsc, w których byłaby jawnie celebrowana codzienna Msza w Nadzwyczajnej Formie Rytu Rzymskiego! Równocześnie sam znam przynajmniej kilkunastu duchownych, którzy pragnęliby korzystać z tych zapisów. Nie mogą ….
Oburzamy się, że prof. Chazan został zwolniony z pracy w związku z działaniem zgodnym z własnym sumieniem, a czy dostrzegamy, jak wiele posoborowych przepisów oraz praktyk (niezgodnych z przepisami lub znajdujących się w próżni prawnej) jest niezgodnych z dobrze uformowanym sumieniem katolickiego kapłana ?!
Odprawianie Nowej Mszy, udzielanie Komunii Świętej na rękę, niemożność poprawnego korzystania z Mszału Posoborowego (orientacja przodem do wiernych jako jedyna możliwość, Kanon Rzymski za długi, scholka liturgiczna musi gdzieś się wykazać), niemożność krytyki rozmaitych praktyk zmieniających doktrynę (np. akukumenizmu, ale także parcia na ułatwienie stwierdzania nieważności małżeństw), konieczność pogodzenia się z tolerowaną przez przełożonych kondycją moralną współbraci w kapłaństwie – wszystko to są bardzo silne przesłanki o łamaniu zasad, którymi powinni się kierować kapłani. Być może opracowanie kompleksowej klauzuli sumienia tradycjonalisty przemówiłoby do niektórych rozumów i serc. Dzięki sytuacji środowiska lekarskiego wielu katolików zaczęło rozumieć, że prawo Boże jest ważniejsze od prawa stanowionego przez ludzi.
Czy jedyną, jakże niedoskonałą, formą „klazuli sumienia” dla księdza ma być we współczesnym świecie spakowanie torby i dołączenie do wspólnot tradycjonalistycznych pozostających „w niepełnej łączności” z „Kościołem Posoborowym”?
Jako pacjenci chętniej korzystamy z usług lekarzy kierujących się dobrze ukształtowanym sumieniem, którym możemy zaufać, że będą dbać o dobro pacjenta. Że nie zaprzestaną terapii, by pobrać z nas organy i wszczepić je oczekującym bogaczom, że nie będą na nas prowadzić eksperymentów w celu sporządzenia artykułów potrzebnych do pracy naukowej. Analogicznie powinniśmy wspierać „lekarzy dusz”, by i oni mogli nas naprawiać – obmywać z grzechu, korygować nasze wady, formować nasze sumienia.
Kościół katolicki w Polsce, który zdecydowanie za bardzo odszedł od idei Mistycznego Ciała Chrystusa ku praktyce skoncentrowanej na sobie korporacji, potrzebuje kapłanów sumienia.
Nasza Ojczyzna stoi dzisiaj przed wieloma trudnymi problemami społecznymi, gospodarczymi, także politycznymi. Trzeba je rozwiązywać mądrze i wytrwale. Jednak najbardziej podstawowym problemem pozostaje sprawa ładu moralnego. Ten ład jest fundamentem życia każdego człowieka i każdego społeczeństwa. Dlatego Polska woła dzisiaj nade wszystko o ludzi sumienia! Być człowiekiem sumienia, to znaczy przede wszystkim w każdej sytuacji swojego sumienia słuchać i jego głosu w sobie nie zagłuszać, choć jest on nieraz trudny i wymagający; to znaczy angażować się w dobro i pomnażać je w sobie i wokół siebie, a także nie godzić się nigdy na zło, w myśl słów św. Pawła: "Nie daj się zwyciężyć złu, ale zło dobrem zwyciężaj!" (Rz 12,21). Być człowiekiem sumienia, to znaczy wymagać od siebie, podnosić się z własnych upadków, ciągle na nowo się nawracać. Być człowiekiem sumienia, to znaczy angażować się w budowanie królestwa Bożego: królestwa prawdy i życia, sprawiedliwości, miłości i pokoju, w naszych rodzinach, w społecznościach, w których żyjemy, i w całej Ojczyźnie; to znaczy także podejmować odważnie odpowiedzialność za sprawy publiczne; troszczyć się o dobro wspólne, nie zamykać oczu na biedy i potrzeby bliźnich, w duchu ewangelicznej solidarności: "Jeden drugiego brzemiona noście" (Ga 6,2). – Jan Paweł II, Skoczów, 22 maja 1995.
niedziela, 10 sierpnia 2014
Prawie dobry film o Arcybiskupie Lefebvre
Ponad rok temu ukazał się film dokumentalny opowiadający o życiu JE Arcybiskupa Marcelego Lefebvre'a. "Biskup podczas burzy" to filmowa wersja całkiem solidnej biografii założyciela FSSPX pióra JE Biskupa Bernarda Tissiera de Mallerais.
Do filmu dotąd nie sięgałem, bo zawsze wolę czytać literki niż oglądać migające obrazki. Jednak z uwagi na jeden detal pominąć go nie mogę. Pewien czujny Widz zwrócił uwagę na drugoplanowy detal, dotyczący śmierci ojca Arcybiskupa, obecny w anglojęzycznej wersji filmu.
Ojciec Arcysbiskupa, Rene Lefebvre, zmarł w "polskim obozie koncentracyjnym w Sonnenburgu" - możemy usłyszeć równo w czwartej minucie filmu.
Niestety, identycznie jest w hiszpańskiej ścieżce dźwiękowej obrazu. Innych wersyj (francuska, niemiecka) nie sprawdziłem, z braku dostępnych źródeł.
Sonnenburg, czyli współczesny Słońsk, znajduje się o 10-15 km od obecnej granicy niemiecko - polskiej. Nazwanie Sonnenburga polskim obozie koncentracyjnym to wyjątkowo nikczemne kłamstwo, zważywszy, że Brandendurczycy siedzieli na tej części Ziemi Lubuskiej od połowy XIII wieku. Nic nie usprawiedliwia tego typu działań wybielających Niemców. Sonnenburg to niemiecki nazistowski obóz koncentracyjny.
Myślę, że warto napisać słówko w tej sprawie do autorów i dystrubutorów filmu:
http://www.lefebvrethemovie.org/contact.html
https://www.facebook.com/AngelusPress
http://www.fsspx.org/en/contact-us/
Do filmu dotąd nie sięgałem, bo zawsze wolę czytać literki niż oglądać migające obrazki. Jednak z uwagi na jeden detal pominąć go nie mogę. Pewien czujny Widz zwrócił uwagę na drugoplanowy detal, dotyczący śmierci ojca Arcybiskupa, obecny w anglojęzycznej wersji filmu.
Ojciec Arcysbiskupa, Rene Lefebvre, zmarł w "polskim obozie koncentracyjnym w Sonnenburgu" - możemy usłyszeć równo w czwartej minucie filmu.
Niestety, identycznie jest w hiszpańskiej ścieżce dźwiękowej obrazu. Innych wersyj (francuska, niemiecka) nie sprawdziłem, z braku dostępnych źródeł.
Sonnenburg, czyli współczesny Słońsk, znajduje się o 10-15 km od obecnej granicy niemiecko - polskiej. Nazwanie Sonnenburga polskim obozie koncentracyjnym to wyjątkowo nikczemne kłamstwo, zważywszy, że Brandendurczycy siedzieli na tej części Ziemi Lubuskiej od połowy XIII wieku. Nic nie usprawiedliwia tego typu działań wybielających Niemców. Sonnenburg to niemiecki nazistowski obóz koncentracyjny.
Myślę, że warto napisać słówko w tej sprawie do autorów i dystrubutorów filmu:
http://www.lefebvrethemovie.org/contact.html
https://www.facebook.com/AngelusPress
http://www.fsspx.org/en/contact-us/
piątek, 11 lipca 2014
Zapis na Chazana
Cała Polska już wie, że nie można stracić roboty za skrajny brak nadzoru nad pracownikami, wskutek którego kraj jest skutecznie ośmieszony na arenie międzynarodowej przez "spisek kelnerów". Można natomiast - za ... wykonywanie swojego zawodu.
Warszawski szpital imienia Świętej Rodziny ma to nieszczęście, iż jego sprawa idealnie pasuje na temat zastępczy, którym można "przykryć" niewygodne tematy. Chazan i Mundial, Mundial i aborcja, czy to nie ciekawsze niż przyglądanie się znikającej kupie kamieni symbolizujących aktualny stan państwa polskiego?
Władze miasta działają zgodnie z zapotrzebowaniem. Nie czekają na zakończenie postępowania pokontolnego, lecz jednostronnie - wbrew wszelkim przyjmowanym standardom zawodowym - publikują projekt swoich ustaleń i podejmują decyzje. Co chyba najciekawsze, ustalenia pokontrolne są raczej pozytywne dla szpitala i trudno znaleźć w nich uzasadnienie dla decyzji o zwolnieniu z pracy prof. Chazana. Być może dlatego ratusz już ogłasza, że zwalniany dyrektor nie może odwołać się od decyzji HGW ...
W kraju tak zbiurokratyzowanym jak Polska na każdego dyrektora jednostki znajdzie się jakiś przepis, którego ów nie przestrzegał był w stopniu wystarczającym. Można wręcz stwierdzić, że dyrektor i jednostka organizacyjna spełniający wszystkie możliwe normy prawne nie mieliby wręcz czasu na działalność statutową. Cóż zatem zarzucono szpitalowi im. św. Rodziny? 1. Niekompletność dokumentacji, wskazując iż analogiczny problem dostrzeżono w innej jednostce kontrolowanej, Instytucie Matki i Dziecka 2. Nieaktualność procedur, takich jak Karta Praw Pacjenta 3. Niepoinformowanie pacjentki o granicznym terminie, do którego możliwa jest aborcja, choć w materiałach kontrolnych wykazano, że przepisy prawne nie regulują jasno tej kwestii. 4. Przeprowadzenie badań specjalistycznych kariotypu przed aborcyjnym deadline.
Projekt wystąpienia pokontrolnego potwierdza wszystkie nasze przecieki odnoszące się do pacjentki prof. Chazana: jest to osoba w wieku lat 38, która zaszła w ciążę w wyniku zapłodnienia pozaustrojowego w znakomitej podobno klinice Novum i przeżyła już cztery poronienia. Jej ciąża była prowadzona przez ordynatora Szpitala św. Rodziny, bo "inwitrowcy" takich usług nie świadczą. Jak to zwykle bywa w takich przypadkach, prywatna pacjentka jednego z lekarzy stała się pacjentką szpitala, gdy nastały komplikacje.
Z materiałów pokontrolnych wyłania się obraz Szpitala św. Rodziny zupełnie odbiegający od przekazu medialnego. Zatrudnieni medycy nie wykluczają apriori możliwości przerwania ciąży, podczas gdy temu rozwiązaniu bardziej niechętni są lekarze Instytutu Matki i Dziecka oraz Szpitala Bielańskiego. Kontrolerzy urzędu miasta nie zarzucają prof. Chazanowi, iż stosując - jakkolwiek w ich ocenie być może nazbyt szeroko - klauzulę sumienia naruszył prawa pacjentki do świadczenia zdrowotnego. Jest to kluczowe ustalenie falsyfikujące skargę pacjentki stanowiącą podstawę kontroli: były uchybienia w komunikacji między lekarzami a pacjentem, ale nie spowodowały one tego, co zarzucała pacjentka. Nb. sami kontrolerzy wskazują, iż obowiązek przekazywania informacji o podmiotach realizujących "usługę" terminacji ciąży powinien być zdjęty ze szpitali i przeniesiony na Narodowy Fundusz Zdrowia jako płatnika świadczeń zdrowotnych.
Kwestie religijne w ogóle nie istnieją w materiałach pokontrolnych, zagadnienia światopoglądowe są referowane w stopniu minimalnym, adekwatnym do placówki, której kluczową kompetencją jest leczenie, a nie spory etyczne. Wręcz przeciwnie, sądzę, że najbardziej bezkompromisowi "obrońcy życia" (w tym zawodowi działacze, tacy jak Fronda i Fundacja Pro) po zapoznaniu się z projektem wystąpienia pokontrolnego uznają, że prof. Chazan i jego współpracownicy mają zdecydowanie zbyt dużą akceptację dla polskiego prawa dopuszczającego przerywanie ciąży w przypadku ciężkich wad medycznych płodu.
Czemu zatem w tej sytuacji wskutek doniesień medialnych cała wina i odpowiedzialność przypisywana jest do jednego człowieka, profesora Bogdana Chazana? Kwestie podniesione na początku, a więc przykrywanie bieżących kłopotów władzy, wydają się być jedynie sposobem rozprowadzania sprawy. Można sądzić, że p. Chazan stał się niedawno twarzą środowiska lekarskiego promującego Deklarację Wiary Lekarzy Katolickich i wygłosił szereg opinii godzących w system. Stąd atak na niego, nienajbardziej "winnego" narodzin w świetle ustaleń kontroli urzędu miasta Warszawa.
Oczywiście sądy w Polsce są różne (mają różny poziom niezależności), ale wątpię, by prof. Chazan miał wielkie kłopoty z wygraniem sprawy sądowej przeciwko prezydent Warszawy i przywróceniem do pracy. Do tego czasu zaś poszkodowane będą głównie warszawianki korzystające z pomocy medycznej w szpitalu im. Świętej Rodziny. Pozostaje też otwarte pytanie, kto zastąpi Bogdana Chazana na stanowisku dyrektora szpitala. Jeśli według HGW najważniejszą charakterystyką kandydata jest niekierowanie się głosem sumienia, to myślę, że idealną kandydatką jest p. Katarzyna Waśniewska, czyli "Mama Madzi".
Warszawski szpital imienia Świętej Rodziny ma to nieszczęście, iż jego sprawa idealnie pasuje na temat zastępczy, którym można "przykryć" niewygodne tematy. Chazan i Mundial, Mundial i aborcja, czy to nie ciekawsze niż przyglądanie się znikającej kupie kamieni symbolizujących aktualny stan państwa polskiego?
Władze miasta działają zgodnie z zapotrzebowaniem. Nie czekają na zakończenie postępowania pokontolnego, lecz jednostronnie - wbrew wszelkim przyjmowanym standardom zawodowym - publikują projekt swoich ustaleń i podejmują decyzje. Co chyba najciekawsze, ustalenia pokontrolne są raczej pozytywne dla szpitala i trudno znaleźć w nich uzasadnienie dla decyzji o zwolnieniu z pracy prof. Chazana. Być może dlatego ratusz już ogłasza, że zwalniany dyrektor nie może odwołać się od decyzji HGW ...
W kraju tak zbiurokratyzowanym jak Polska na każdego dyrektora jednostki znajdzie się jakiś przepis, którego ów nie przestrzegał był w stopniu wystarczającym. Można wręcz stwierdzić, że dyrektor i jednostka organizacyjna spełniający wszystkie możliwe normy prawne nie mieliby wręcz czasu na działalność statutową. Cóż zatem zarzucono szpitalowi im. św. Rodziny? 1. Niekompletność dokumentacji, wskazując iż analogiczny problem dostrzeżono w innej jednostce kontrolowanej, Instytucie Matki i Dziecka 2. Nieaktualność procedur, takich jak Karta Praw Pacjenta 3. Niepoinformowanie pacjentki o granicznym terminie, do którego możliwa jest aborcja, choć w materiałach kontrolnych wykazano, że przepisy prawne nie regulują jasno tej kwestii. 4. Przeprowadzenie badań specjalistycznych kariotypu przed aborcyjnym deadline.
Projekt wystąpienia pokontrolnego potwierdza wszystkie nasze przecieki odnoszące się do pacjentki prof. Chazana: jest to osoba w wieku lat 38, która zaszła w ciążę w wyniku zapłodnienia pozaustrojowego w znakomitej podobno klinice Novum i przeżyła już cztery poronienia. Jej ciąża była prowadzona przez ordynatora Szpitala św. Rodziny, bo "inwitrowcy" takich usług nie świadczą. Jak to zwykle bywa w takich przypadkach, prywatna pacjentka jednego z lekarzy stała się pacjentką szpitala, gdy nastały komplikacje.
Z materiałów pokontrolnych wyłania się obraz Szpitala św. Rodziny zupełnie odbiegający od przekazu medialnego. Zatrudnieni medycy nie wykluczają apriori możliwości przerwania ciąży, podczas gdy temu rozwiązaniu bardziej niechętni są lekarze Instytutu Matki i Dziecka oraz Szpitala Bielańskiego. Kontrolerzy urzędu miasta nie zarzucają prof. Chazanowi, iż stosując - jakkolwiek w ich ocenie być może nazbyt szeroko - klauzulę sumienia naruszył prawa pacjentki do świadczenia zdrowotnego. Jest to kluczowe ustalenie falsyfikujące skargę pacjentki stanowiącą podstawę kontroli: były uchybienia w komunikacji między lekarzami a pacjentem, ale nie spowodowały one tego, co zarzucała pacjentka. Nb. sami kontrolerzy wskazują, iż obowiązek przekazywania informacji o podmiotach realizujących "usługę" terminacji ciąży powinien być zdjęty ze szpitali i przeniesiony na Narodowy Fundusz Zdrowia jako płatnika świadczeń zdrowotnych.
Kwestie religijne w ogóle nie istnieją w materiałach pokontrolnych, zagadnienia światopoglądowe są referowane w stopniu minimalnym, adekwatnym do placówki, której kluczową kompetencją jest leczenie, a nie spory etyczne. Wręcz przeciwnie, sądzę, że najbardziej bezkompromisowi "obrońcy życia" (w tym zawodowi działacze, tacy jak Fronda i Fundacja Pro) po zapoznaniu się z projektem wystąpienia pokontrolnego uznają, że prof. Chazan i jego współpracownicy mają zdecydowanie zbyt dużą akceptację dla polskiego prawa dopuszczającego przerywanie ciąży w przypadku ciężkich wad medycznych płodu.
Czemu zatem w tej sytuacji wskutek doniesień medialnych cała wina i odpowiedzialność przypisywana jest do jednego człowieka, profesora Bogdana Chazana? Kwestie podniesione na początku, a więc przykrywanie bieżących kłopotów władzy, wydają się być jedynie sposobem rozprowadzania sprawy. Można sądzić, że p. Chazan stał się niedawno twarzą środowiska lekarskiego promującego Deklarację Wiary Lekarzy Katolickich i wygłosił szereg opinii godzących w system. Stąd atak na niego, nienajbardziej "winnego" narodzin w świetle ustaleń kontroli urzędu miasta Warszawa.
Oczywiście sądy w Polsce są różne (mają różny poziom niezależności), ale wątpię, by prof. Chazan miał wielkie kłopoty z wygraniem sprawy sądowej przeciwko prezydent Warszawy i przywróceniem do pracy. Do tego czasu zaś poszkodowane będą głównie warszawianki korzystające z pomocy medycznej w szpitalu im. Świętej Rodziny. Pozostaje też otwarte pytanie, kto zastąpi Bogdana Chazana na stanowisku dyrektora szpitala. Jeśli według HGW najważniejszą charakterystyką kandydata jest niekierowanie się głosem sumienia, to myślę, że idealną kandydatką jest p. Katarzyna Waśniewska, czyli "Mama Madzi".
niedziela, 8 czerwca 2014
Veni Creator Spiritus!
Wigilia Zesłania Ducha Świętego przypada w tym roku w pierwszą sobotę czerwca, przez co terminowo łączy się z imprezą religijną rokrocznie organizowaną na lednickich polach przez ojca Jana Górę OP. Nigdy tam nie gościłem, bowiem już w późnym dzieciństwie zaczęły rozmijać się z posoborowiem moje gusty estetyczne. Kiczowate scholki, sacro polo, wszyscy inni oprawcy liturgiczni, tudzież podstarzałe siostry zakonne wyposażone w gitary zupełnie do mnie nie trafiały. Nie będąc nigdy częścią posoborowia nie mogłem z niego wyrosnąć, tak jak się wyrasta z fascynacji Ciotką Klotką czy Panem Tik Takiem.
Właśnie oglądam relację online z Lednicy i powróciło pytanie: A może i ja byłbym z nimi, gdyby to, co oferują, nie było takie tandetne ? Posoborowie poważne, godnie odziane, śpiewające chorał gregoriański nie byłoby sobą. Ale gdyby mieli w swojej ofercie coś takiego ....
Moje szczęście, że nie mieli.
p.s. dla zainteresowanych: niestety zaprezentowany powyżej zespół Theandric nie ma zbyt wielu utworów na takim poziomie jak zalinkowany. Niedawno wydana płyta długogrająca jest bardzo popowo-oazowa. Ale w dawnych dobrych czasach nagrali dwa dobre kawałki: kompozycję "Adoro Te Devote" oraz hołd Iron Maiden pt. "Up the Irons". Polecam!
Właśnie oglądam relację online z Lednicy i powróciło pytanie: A może i ja byłbym z nimi, gdyby to, co oferują, nie było takie tandetne ? Posoborowie poważne, godnie odziane, śpiewające chorał gregoriański nie byłoby sobą. Ale gdyby mieli w swojej ofercie coś takiego ....
Moje szczęście, że nie mieli.
p.s. dla zainteresowanych: niestety zaprezentowany powyżej zespół Theandric nie ma zbyt wielu utworów na takim poziomie jak zalinkowany. Niedawno wydana płyta długogrająca jest bardzo popowo-oazowa. Ale w dawnych dobrych czasach nagrali dwa dobre kawałki: kompozycję "Adoro Te Devote" oraz hołd Iron Maiden pt. "Up the Irons". Polecam!
niedziela, 1 czerwca 2014
Uzdrowienia międzypokoleniowe a sakrament Chrztu Świętego
U posoborowców coraz bardziej popularne są modlitwy o uzdrowienia międzypokoleniowe. Cóż to jest ? To zaczerpnięta od protestantów nowinka zgodnie z którą należy przyjąć, że pewne grzechy przodków (zwłaszcza np. mające podłoże okultystyczne) owocują skłonnościami czy konsekwencjami w tym samym kierunku u młodszych pokoleń i wymagają chrześcijańskiego przeciwdziałania. Należy zatem poznać swoje drzewo genealogiczne i znaleźć w nim hazardzistów, osoby uzależnione od procentów, babki - tarocistki i wszystkich innych okultystów. Następnie należy przeprosić Boga za te grzechy i wynagrodzić za nie. Konieczna może być tzw. spowiedź furtkowa, czyli wyznanie grzechów od pradziadkowych po własne. Niekiedy jest też potrzebna wizyta u egzorcysty. Proceder ten reklamują osoby powiązane z charyzmatykami (są oni szczególnie mocno nadreprezentowani w środowisku polskich egzorcystów), z niezawodnym demonologiem ojcem Posackim na czele.
Konserwatywni posoborowcy odpowiadają im, że sakrament Chrztu jest wystarczający, by zgładzić wszelkie międzypokoleniowe skłonności oraz kary, które Stary Testament zapowiadał do trzeciego i czwartego pokolenia po grzeszącym. Powołują się tu na autorytety największych katolickich teologów, ze świętymi Augustynem i Tomaszem z Akwinu na czele. Teoretycznie taki arsenał nazwisk powinien zakończyć dla nas debatę, ale ... rzeczywistość bywa bardziej skomplikowana.
Chciałbym bowiem dopytać, czy zgładzenie owych wszelkich międzypokoleniowych skłonności oraz kar to przymiot i zasługa samego Sakramentu, czy nierozłącznie z nim związanych (jak się wydawało np. w czasach św. Tomasza z Akwinu) egzorcyzmów, a więc sakramentaliów mu towarzyszących?
Posoborowe zniszczenie rytu Chrztu Świętego, obejmujące usunięcie zeń Wielkiego Skrutynium oraz niemal wszystkich modlitw egzorcyzmowych nie może pozostawać bez wpływu na relację między nowoochrzczonymi a diabłem. (Treść rytu przedsoborowego dostępna jest tutaj, a omówienia i spolszczenia szczególnie interesujących nas modlitw dokonał kilka lat temu forowicz Maciek
Wspomniany powyżej w tekście posoborowy ryt chrztu dzieci zachowuje tylko jedną odnośną formułę wyrażoną w słowach: Wszechmogący, wieczny Boże, ty posłałeś na świat swojego Syna, aby oddalił od nas moc szatana, ducha nieprawości, a człowieka wyrwanego z ciemności przeniósł do przedziwnego królestwa Twojej światłości; pokornie Cię błagamy, abyś to dziecko uwolnił od grzechu pierworodnego, uczynił je swoją świątynią i mieszkaniem Ducha Świętego. Modlitwa ta dość luźno spełnia definicję egzorcyzmu zawartą w katechiźmie posoborowym (KKK 1673: Gdy Kościół publicznie i na mocy swojej władzy prosi w imię Jezusa Chrystusa, by jakaś osoba lub przedmiot były strzeżone od napaści Złego i wolne od jego panowania, mówimy o egzorcyzmach). Z egzorcyzmami powiązanymi z Chrztem jest więc podobnie jak z porównaniem współczesnego rytuałem egzorcyzmów do potrydenckiego, zniesionego przez Jana Pawła II AD 1999. Potrydencki ryt Chrztu rozrywa wszelkie więzy szatana, które krępowały nieochrzczonego, ryt posoborowy tę prośbę do Boga pomija.
Dodam, że od czasu panowania Ojca Świętego Benedykta XVI można prosić o Chrzest dziecka (oraz wszystkie inne Sakramenty) w przedsoborowej, tj. nadzwyczajnej formie rytu rzymskiego. Dostęp do nich z roku na rok się polepsza, ale wciąż ograniczony jest niemal wyłącznie do środowisk - duszpasterstw Mszy świętej trydenckiej.
Popularność modlitw o uzdrowienie międzypokoleniowe trudno nazwać fanaberiami. Pewna część świadomych chrześcijan, katolików doświadcza wzmożonych ataków sił ciemności i pragnie się przed nimi bronić. Czy rzeczywiście problem ten może rozwiązać proponowane przez konserwatywnych posoborowców pamiętanie o modlitwie za dusze w czyśćcu cierpiące i ofiarowanie Mszy za dusze przodków ?! Mam pewne wątpliwości co do tego rozwiązania, bowiem wydaje się ono odpowiadać na zupełnie inne bolączki.
Tradycyjni katolicy nierzadko uzupełniają chrzest swój lub swoich dzieci o wielki egzorcyzm i inne obrzędy (np. związane z solą) obecne w starym rycie. I to wydaje mi się najlepszą propozycją dla wszystkich poszukujących (i potrzebujących) modlitwy o uzdrowienie międzypokoleniowe. Te sakramentalia przez wieki skutecznie wypędzały diabła z życia nowoochrzczonych i wciąż mogą to czynić znacznie lepiej niż wynalazki charyzmatyków przeszczepiane do Kościoła Posoborowego.
Konserwatywni posoborowcy odpowiadają im, że sakrament Chrztu jest wystarczający, by zgładzić wszelkie międzypokoleniowe skłonności oraz kary, które Stary Testament zapowiadał do trzeciego i czwartego pokolenia po grzeszącym. Powołują się tu na autorytety największych katolickich teologów, ze świętymi Augustynem i Tomaszem z Akwinu na czele. Teoretycznie taki arsenał nazwisk powinien zakończyć dla nas debatę, ale ... rzeczywistość bywa bardziej skomplikowana.
Chciałbym bowiem dopytać, czy zgładzenie owych wszelkich międzypokoleniowych skłonności oraz kar to przymiot i zasługa samego Sakramentu, czy nierozłącznie z nim związanych (jak się wydawało np. w czasach św. Tomasza z Akwinu) egzorcyzmów, a więc sakramentaliów mu towarzyszących?
Posoborowe zniszczenie rytu Chrztu Świętego, obejmujące usunięcie zeń Wielkiego Skrutynium oraz niemal wszystkich modlitw egzorcyzmowych nie może pozostawać bez wpływu na relację między nowoochrzczonymi a diabłem. (Treść rytu przedsoborowego dostępna jest tutaj, a omówienia i spolszczenia szczególnie interesujących nas modlitw dokonał kilka lat temu forowicz Maciek
Moją uwagę zwróciły egzorcyzmy, przy pomocy których kapłan wyklina z dziecka ducha nieczystego. W nowej formie rytuału chrzcielnego egzorcyzmy są zredukowane do trudno zauważalnej postaci. W tradycyjnym obrządku nadają klimat całej uroczystości, można wręcz odnieść wrażenie, że kapłan odbywa pewnego rodzaju walkę, aby wyrwać dziecko złemu duchowi i uczynić z niego chrześcijanina.
Egzorcyzm ma miejsce trzykrotnie. Jeszcze przed samym Chrztem kapłan tchnie w twarz dziecka mówiąc:
Wyjdź z niego, nieczysty duchu, i daj miejsce świętemu Duchowi Pocieszycielowi.
W kolejnej modlitwie prosi Boga o wspomożenie w egzorcyzmie:
Wszechmogący, wieczny Boże, Ojcze Pana naszego Jezusa Chrystusa! Wejrzyj łaskawie na tego sługę Twego N., którego raczyłeś powołać do początków wiary; usuń z niego wszelką ślepotę serca; rozerwij wszelkie więzy szatana, które go skrępowały; otwórz mu, Panie, wrota pobożności Twojej, ażeby naznaczony znakiem Twej mądrości, był wolny od zgnilizny wszelkich żądz, lecz żeby z weselem wypełniał Twe przykazania, służył Ci w Twym Kościele i z dnia na dzień coraz bardziej sie rozwijał; przez Pana naszego.
Następnie mamy pełen egzorcyzm:
Zaklinam cię nieczysty duchu, w Imię Ojca + i Syna + i Ducha Świętego +, abyś wyszedł i odstąpił od tego sługi (służebnicy) Boga N. Ten sam bowiem rozkazuje tobie, przeklęty potępieńcze, który stopami Swymi szedł przez morze, a tonącemu Piotrowi podał prawicę. A wiec, przeklęty szatanie, poznaj swój los i oddaj cześć Bogu żywemu i prawdziwemu, oddaj cześć Jezusowi Chrystusowi, Synowi Jego i Duchowi Świętemu i odstąp od tego sługi Bożego N., gdyż Bóg i Pan nasz Jezus Chrystus raczył go powołać do Swej świętej łaski i błogosławieństwa i do krynicy Chrztu.
Tego zaś znaku Krzyża świętego +, którym znaczymy jego czoło, ty przeklęty diable nie waż sie nigdy zgwałcić. Przez tegoż Chrystusa, Pana naszego. Amen.
Także sam obrzęd Chrztu św. zaczyna się od egzorcyzmu:
Zaklinam cię, wszelki duchu nieczysty, w Imię Boga Ojca wszechmogącego + i w Imię Jezusa Chrystusa, Syna Jego, Pana i Sędziego naszego + i w mocy Ducha świętego +, abyś odstąpił od tego stworzenia bożego N., które Pan nasz raczył powołać do Swego świętego Kościoła, ażeby sie stało świątynią Boga żywego, a Duch święty w nim zamieszkał. Przez tegoż Pana naszego Jezusa Chrystusa, który ma przyjść sądzić żywych i umarłych i świat przez ogień. Amen.
Wspomniany powyżej w tekście posoborowy ryt chrztu dzieci zachowuje tylko jedną odnośną formułę wyrażoną w słowach: Wszechmogący, wieczny Boże, ty posłałeś na świat swojego Syna, aby oddalił od nas moc szatana, ducha nieprawości, a człowieka wyrwanego z ciemności przeniósł do przedziwnego królestwa Twojej światłości; pokornie Cię błagamy, abyś to dziecko uwolnił od grzechu pierworodnego, uczynił je swoją świątynią i mieszkaniem Ducha Świętego. Modlitwa ta dość luźno spełnia definicję egzorcyzmu zawartą w katechiźmie posoborowym (KKK 1673: Gdy Kościół publicznie i na mocy swojej władzy prosi w imię Jezusa Chrystusa, by jakaś osoba lub przedmiot były strzeżone od napaści Złego i wolne od jego panowania, mówimy o egzorcyzmach). Z egzorcyzmami powiązanymi z Chrztem jest więc podobnie jak z porównaniem współczesnego rytuałem egzorcyzmów do potrydenckiego, zniesionego przez Jana Pawła II AD 1999. Potrydencki ryt Chrztu rozrywa wszelkie więzy szatana, które krępowały nieochrzczonego, ryt posoborowy tę prośbę do Boga pomija.
Dodam, że od czasu panowania Ojca Świętego Benedykta XVI można prosić o Chrzest dziecka (oraz wszystkie inne Sakramenty) w przedsoborowej, tj. nadzwyczajnej formie rytu rzymskiego. Dostęp do nich z roku na rok się polepsza, ale wciąż ograniczony jest niemal wyłącznie do środowisk - duszpasterstw Mszy świętej trydenckiej.
Popularność modlitw o uzdrowienie międzypokoleniowe trudno nazwać fanaberiami. Pewna część świadomych chrześcijan, katolików doświadcza wzmożonych ataków sił ciemności i pragnie się przed nimi bronić. Czy rzeczywiście problem ten może rozwiązać proponowane przez konserwatywnych posoborowców pamiętanie o modlitwie za dusze w czyśćcu cierpiące i ofiarowanie Mszy za dusze przodków ?! Mam pewne wątpliwości co do tego rozwiązania, bowiem wydaje się ono odpowiadać na zupełnie inne bolączki.
Tradycyjni katolicy nierzadko uzupełniają chrzest swój lub swoich dzieci o wielki egzorcyzm i inne obrzędy (np. związane z solą) obecne w starym rycie. I to wydaje mi się najlepszą propozycją dla wszystkich poszukujących (i potrzebujących) modlitwy o uzdrowienie międzypokoleniowe. Te sakramentalia przez wieki skutecznie wypędzały diabła z życia nowoochrzczonych i wciąż mogą to czynić znacznie lepiej niż wynalazki charyzmatyków przeszczepiane do Kościoła Posoborowego.
środa, 21 maja 2014
Znowu w życiu mi nie wyszło ...
Wprawdzie "Młot Na Posoborowie" jest poświęcony mocnemu masakrowaniu modernistów, ale równie uważnie przyglądamy się tradycjonalistycznemu poletku, by piętnować pojawiające się na nim nieprawidłowości czy nadużycia.
Parę dni temu w Internecie pojawił się kolejny łzawy apel:
Zamieszczono pod nim skan faktury , nieco o sprawie mówiący. Spójrzmy na wielkość nakładu – aż 3000 szt. Ciekawe, kto miałby tę książkę kupować ?! Podmioty działające w naszej niszy wiedzą, że w miarę szybko da się upłynnić kilkaset sztuk tytułu. Powiedzmy, że nakład 500 sztuk byłby tu uzasadniony. Taki poziom sprzedaży powinien też pozwolić na pokrycie wszystkich kosztów związanych z projektem. W kieszeni zostałoby też wykładane 37.750 zł (2500 szt x 15,10 zł), może parę tysięcy mniej, bo byłaby wyższa cena jednostkowa książki.
Dziwne, że tego nie wie osoba, która działa już w czwartej bodajże podobnej fundacji. Dziwne tym bardziej, że poprzedni podmiot (Instytut Summorum Pontificum) został przez prezesa uśmiercony przy narodzinach jeszcze bardziej lekkomyślną i kosztowną decyzją o publikacji dzieł abp. Nowowiejskiego. Agonia ISP była przykra dla wszystkich mających nieprzyjemność wplątania w temat; w praktyce w tym stanie trwa do dziś, bowiem – wbrew wielokrotnie składanym oświadczeniom – ISP zlikwidowany nie został.
Państwa ocenie pozostawiam decyzję, czy warto po raz kolejny złożyć się na 25 000 zł dla CKiT (zbierają bowiem jeszcze także na Nova et Vetera: w II etapie naszej akcji będziemy mieli do podjęcia spłatę faktury za wydanie ostatniego numeru magazynu Nova et Vetera. Tym razem będziemy potrzebować czterokrotnie mniejszej kwoty, bo zaledwie 5904 zł.), czy warto wspierać osoby, które niczego się nie uczą na swoich błędach, których działalność jest nieprzejrzysta i nie spełnia wymogów przepisów prawa powszechnie obowiązującego np. w zakresie udostępniania sprawozdań z działalności. Wpłaćcie, zwłaszcza jeśli sądzicie, że projekty później zrealizowane przez CKiT (Faktura za "Sobór" miała być opłacona do 22 marca 2013 r.) za kilka miesięcy nie będą znów wymagały dofinansowania liczonego w dziesiątki tysięcy złotych.
Fundacje powinny stanowić działalność dobroczynną, pro publico bono. Niech angażują się w nią ludzie, którzy chcą wydawać na coś pożytecznego pieniądze własne i przyjaciół. Jeśli ktoś potrafi przy okazji gromadzić i zarabiać pieniądze, to tym lepiej dla sprawy. Osobnikom, którzy mogą zajmować wyłącznie stanowiska prezesów, którym najlepiej w życiu wyszły … włosy, ozięble dziękuję za lata niesolidnej pracy za cudzą forsę.
Parę dni temu w Internecie pojawił się kolejny łzawy apel:
"Centrum Kultury i Tradycji Wiedeń 1683 potrzebuje Państwa pomocy. Pozostało nam 19.000 zł [z 47.565 zł - MNP] do spłacenia faktury za wydanie książki autorstwa Roberto de Mattei „SOBÓR WATYKAŃSKI II. Historia dotąd nieopowiedziana”. Wpłacając przynajmniej 55 zł za 1 książkę można pomóc nam w spłacie tego zobowiązania."
Zamieszczono pod nim skan faktury , nieco o sprawie mówiący. Spójrzmy na wielkość nakładu – aż 3000 szt. Ciekawe, kto miałby tę książkę kupować ?! Podmioty działające w naszej niszy wiedzą, że w miarę szybko da się upłynnić kilkaset sztuk tytułu. Powiedzmy, że nakład 500 sztuk byłby tu uzasadniony. Taki poziom sprzedaży powinien też pozwolić na pokrycie wszystkich kosztów związanych z projektem. W kieszeni zostałoby też wykładane 37.750 zł (2500 szt x 15,10 zł), może parę tysięcy mniej, bo byłaby wyższa cena jednostkowa książki.
Dziwne, że tego nie wie osoba, która działa już w czwartej bodajże podobnej fundacji. Dziwne tym bardziej, że poprzedni podmiot (Instytut Summorum Pontificum) został przez prezesa uśmiercony przy narodzinach jeszcze bardziej lekkomyślną i kosztowną decyzją o publikacji dzieł abp. Nowowiejskiego. Agonia ISP była przykra dla wszystkich mających nieprzyjemność wplątania w temat; w praktyce w tym stanie trwa do dziś, bowiem – wbrew wielokrotnie składanym oświadczeniom – ISP zlikwidowany nie został.
Państwa ocenie pozostawiam decyzję, czy warto po raz kolejny złożyć się na 25 000 zł dla CKiT (zbierają bowiem jeszcze także na Nova et Vetera: w II etapie naszej akcji będziemy mieli do podjęcia spłatę faktury za wydanie ostatniego numeru magazynu Nova et Vetera. Tym razem będziemy potrzebować czterokrotnie mniejszej kwoty, bo zaledwie 5904 zł.), czy warto wspierać osoby, które niczego się nie uczą na swoich błędach, których działalność jest nieprzejrzysta i nie spełnia wymogów przepisów prawa powszechnie obowiązującego np. w zakresie udostępniania sprawozdań z działalności. Wpłaćcie, zwłaszcza jeśli sądzicie, że projekty później zrealizowane przez CKiT (Faktura za "Sobór" miała być opłacona do 22 marca 2013 r.) za kilka miesięcy nie będą znów wymagały dofinansowania liczonego w dziesiątki tysięcy złotych.
Fundacje powinny stanowić działalność dobroczynną, pro publico bono. Niech angażują się w nią ludzie, którzy chcą wydawać na coś pożytecznego pieniądze własne i przyjaciół. Jeśli ktoś potrafi przy okazji gromadzić i zarabiać pieniądze, to tym lepiej dla sprawy. Osobnikom, którzy mogą zajmować wyłącznie stanowiska prezesów, którym najlepiej w życiu wyszły … włosy, ozięble dziękuję za lata niesolidnej pracy za cudzą forsę.
niedziela, 18 maja 2014
Fatima – co dalej ?
Ponieważ większość trzynastego dnia maja (na który przypadła 97 rocznica rozpoczęcia objawień fatimskich) spędzałem w autokarze, podróżując na koncert przezacnego Magnum, miałem sporo czasu na powrót do lektury książki Antoniego Socciego pt. „Czwarta tajemnica Fatimska?”
Pamiętamy, że nierówny to autor, raz chwali Medjugorje, by potem przyznać rację konserwatystom i tradycjonalistom broniącym orędzia fatimskiego. Ostatnio zaś podnosił nieważność renuncjacji urzędu papieskiego przez Benedykta XVI. Trochę przypomina mi w tym splątaniu Tomasza Terlikowskiego... Ale ta książka jest spójna i logiczna. Nie widzę w niej szczelin w rozumowaniu, naciągania faktów i innych wątpliwych zabiegów.
Zagadnienia poruszane przez Socciego nieodmiennie mnie przygnębiają, pokazując na swoistą hermeneutykę ciągłości w lekceważeniu słów Matki Bożej zarówno przez Kościół katolicki jak i posoborowy. Szykany dotykają również Siostry Łucji, której zakazuje się wypowiadać o objawieniach, której słowa notorycznie się przekręca dla bieżących celów, z której robi się fałszerkę słów Maryi itp. itd. Jak widać, mamy tu do czynienia z połączeniem metod propagandy goebellsowskiej („kłamstwo powtórzone sto razy staje się prawdą”) z barbarzyńskim, starożytnym jeszcze stosunkiem do posłańców („posłańcowi niosącemu złe wieści ściąć głowę!”), nieznacznie skorygowanym wskutek zniesienia kary śmierci.
W zakresie poświęcenia Rosji Niepokalanemu Sercu Maryi Jan Paweł II zrobił tyle samo co Pius XII: nie wykonał Jej woli, dokonując poświęcenia całego świata, bez wymienienia nazwy tego państwa. Pamiętam, że aż do końca lat 80-tych XX wieku podawano (w wydawnictwach drugiego obiegu sprzedawanych w kościołach), iż Rosja wciąż czeka na poświęcenie, którego skutkiem ma być nawrócenie tego kraju i narodu. Natomiast jakoś w latach 90-tych pojawiła się informacja, jakoby s. Łucja uznała działania Jana Pawła II za wystarczające. Socci ujawnia szczegóły tej fałszywki: rzekomy list z 8 listopada 1989 r., na który powołał się np. kard. Tarsycjusz Bertone przedkładając mniemaną treść Trzeciej Tajemnicy nie spełnia minimalnych warunków dowodowych: nie wiadomo, kto był jego adresatem ani nie przedłożono nigdy jego fotokopji. Wiadomo natomiast, że siostra Łucja, licząca podówczas ok. 82 lat, miała go sporządzić ... na komputerze.
Z kolei treści ujawnione AD 2000 jako Trzecia Tajemnica Fatimska ograniczają się do wizji cierpienia i śmierci Ojca Świętego. Jakkolwiek są one najprawdopodobniej autentyczne, to według śledztwa Socciego mają stanowić jedynie opisową ilustrację do nieujawnionych, choć zachowanych do dziś, słów Matki Bożej. To właśnie one mają stanowić tytułową Czwartą Tajemnicę.
Nie zamierzam streszczać całej pasjonującej książki Antoniego Socciego, ale chciałbym wskazać tu na dwie istotne kwestje, które odczytuję zupełnie inaczej niż dwa lata temu, gdy pozycja ta ukazała się na naszym rynku.
Po pierwsze, wizja zabijanego Papieża w zrujnowanem, spustoszonem mieście pasuje dziś znacznie bardziej do abdykacji Benedykta XVI niż do zamachu na Jana Pawła II. (Ale czy pasuje wystarczająco??) Narzuca się też nawiązanie do homilji wygłoszonej przez bawarskiego papieża na inaugurację pontyfikatu: " Módlcie się za mnie, abym nie uciekł ze strachu przed wilkami". Czas pokazał, że wszyscyśmy zawiedli: my z niedostatkiem modlitwy za Ojca Świętego, a sam Benedykt XVI jednak uląkł się wilków, uciekł przed nimi i pozwolił im zdobyć kolejne nowe przestrzenie na Watykanie.
Po drugie, kwestja poświęcenia Rosji prawie nigdy nie "trafiała" na sprzyjające warunki międzynarodowe. Gdy po raz pierwszy ujawniono tę treść przesłania fatimskiego trwała druga wojna światowa. Portugalia, gdzie publikowano na ten temat, była wprawdzie neutrealna, ale sympatyzowała z blokiem Państw Osi, które walczyły z sojuszem sowiecko - alianckim. Później, na szczeblu Watykanu obawiano się, że modlitwy całego katolickiego świata za Rosję będą stanowić akt antykomunistyczny, na który bolszewicy odpowiedzą represjami względem chrześcijan znajdujących się za żelazną kurtyną. Następnie poświęcenie Rosji było niemożliwe z uwagi na Ostpolitik Jana XXIII oraz Pawła VI. Z kolei gdy ZSSR zakończył swój żywot wielu wydawało się, że błędy Rosji się skończyły i problem ten mamy za sobą; ważniejsze było budowanie relacyj ekumenicznych z prawosławiem moskiewskiem. Ponadto wmawiano ludziom bajkę o "upadku komunizmu spowodowanym przez Solidarność, Lecha Wałęsę i Jana Pawła II" i opowieść ta była znacznie wygodniejsza niż analiza przygotowań do transformacji ustrojowej ZSSR, o której można przeczytać studjując archiwa Bazylego Mitrochina.
Tegoroczne wydarzenia na Krymie czy w Doniecku pokazują, że Rosja wciąż prowadzi agresywną politykę zagraniczną. Nie chciałbym przypisywać jej ogółu win związanych z awanturami na Ukrainie, bo moja prywatna interpretacja tych wydarzeń jest znacząco inna i wykracza poza tematykę niniejszego bloga, ale każdy obserwator zdarzeń na świecie powinien dopuścić taką możliwość, iż zgodnie ze słowami Matki Bożej przekazanemi przez siostrę Łucję Rosja będzie wybranym narzędziem służącym do ukarania całego świata, jeśli wcześniej nie doprowadzimy do nawrócenia tego nieszczęśliwego narodu. Dziś znacznie trudniej powinno opowiadać się bajeczki o skutecznem poświęceniu Rosji Niepokalanemu Sercu Maryi i nawróceniu tego kraju. Może działając z pobudek demokratyczno-prawoczłowieczych Franciszek lub jego następca wypełni w tym zakresie wolę Matki Bożej? Może zdąży nim będzie za późno?
Pamiętamy, że nierówny to autor, raz chwali Medjugorje, by potem przyznać rację konserwatystom i tradycjonalistom broniącym orędzia fatimskiego. Ostatnio zaś podnosił nieważność renuncjacji urzędu papieskiego przez Benedykta XVI. Trochę przypomina mi w tym splątaniu Tomasza Terlikowskiego... Ale ta książka jest spójna i logiczna. Nie widzę w niej szczelin w rozumowaniu, naciągania faktów i innych wątpliwych zabiegów.
Zagadnienia poruszane przez Socciego nieodmiennie mnie przygnębiają, pokazując na swoistą hermeneutykę ciągłości w lekceważeniu słów Matki Bożej zarówno przez Kościół katolicki jak i posoborowy. Szykany dotykają również Siostry Łucji, której zakazuje się wypowiadać o objawieniach, której słowa notorycznie się przekręca dla bieżących celów, z której robi się fałszerkę słów Maryi itp. itd. Jak widać, mamy tu do czynienia z połączeniem metod propagandy goebellsowskiej („kłamstwo powtórzone sto razy staje się prawdą”) z barbarzyńskim, starożytnym jeszcze stosunkiem do posłańców („posłańcowi niosącemu złe wieści ściąć głowę!”), nieznacznie skorygowanym wskutek zniesienia kary śmierci.
Dwa największe kłamstwa współczesnego posoborowia związane z Fatimą brzmią:
1. Wypełniliśmy wolę Maryi zawartą w drugiej tajemnicy poświęcając Rosję Niepokalanemu Sercu Matki Bożej oraz
2. Ujawniliśmy treść Trzeciej Tajemnicy Fatimskiej.
W zakresie poświęcenia Rosji Niepokalanemu Sercu Maryi Jan Paweł II zrobił tyle samo co Pius XII: nie wykonał Jej woli, dokonując poświęcenia całego świata, bez wymienienia nazwy tego państwa. Pamiętam, że aż do końca lat 80-tych XX wieku podawano (w wydawnictwach drugiego obiegu sprzedawanych w kościołach), iż Rosja wciąż czeka na poświęcenie, którego skutkiem ma być nawrócenie tego kraju i narodu. Natomiast jakoś w latach 90-tych pojawiła się informacja, jakoby s. Łucja uznała działania Jana Pawła II za wystarczające. Socci ujawnia szczegóły tej fałszywki: rzekomy list z 8 listopada 1989 r., na który powołał się np. kard. Tarsycjusz Bertone przedkładając mniemaną treść Trzeciej Tajemnicy nie spełnia minimalnych warunków dowodowych: nie wiadomo, kto był jego adresatem ani nie przedłożono nigdy jego fotokopji. Wiadomo natomiast, że siostra Łucja, licząca podówczas ok. 82 lat, miała go sporządzić ... na komputerze.
Z kolei treści ujawnione AD 2000 jako Trzecia Tajemnica Fatimska ograniczają się do wizji cierpienia i śmierci Ojca Świętego. Jakkolwiek są one najprawdopodobniej autentyczne, to według śledztwa Socciego mają stanowić jedynie opisową ilustrację do nieujawnionych, choć zachowanych do dziś, słów Matki Bożej. To właśnie one mają stanowić tytułową Czwartą Tajemnicę.
Nie zamierzam streszczać całej pasjonującej książki Antoniego Socciego, ale chciałbym wskazać tu na dwie istotne kwestje, które odczytuję zupełnie inaczej niż dwa lata temu, gdy pozycja ta ukazała się na naszym rynku.
Po pierwsze, wizja zabijanego Papieża w zrujnowanem, spustoszonem mieście pasuje dziś znacznie bardziej do abdykacji Benedykta XVI niż do zamachu na Jana Pawła II. (Ale czy pasuje wystarczająco??) Narzuca się też nawiązanie do homilji wygłoszonej przez bawarskiego papieża na inaugurację pontyfikatu: " Módlcie się za mnie, abym nie uciekł ze strachu przed wilkami". Czas pokazał, że wszyscyśmy zawiedli: my z niedostatkiem modlitwy za Ojca Świętego, a sam Benedykt XVI jednak uląkł się wilków, uciekł przed nimi i pozwolił im zdobyć kolejne nowe przestrzenie na Watykanie.
Po drugie, kwestja poświęcenia Rosji prawie nigdy nie "trafiała" na sprzyjające warunki międzynarodowe. Gdy po raz pierwszy ujawniono tę treść przesłania fatimskiego trwała druga wojna światowa. Portugalia, gdzie publikowano na ten temat, była wprawdzie neutrealna, ale sympatyzowała z blokiem Państw Osi, które walczyły z sojuszem sowiecko - alianckim. Później, na szczeblu Watykanu obawiano się, że modlitwy całego katolickiego świata za Rosję będą stanowić akt antykomunistyczny, na który bolszewicy odpowiedzą represjami względem chrześcijan znajdujących się za żelazną kurtyną. Następnie poświęcenie Rosji było niemożliwe z uwagi na Ostpolitik Jana XXIII oraz Pawła VI. Z kolei gdy ZSSR zakończył swój żywot wielu wydawało się, że błędy Rosji się skończyły i problem ten mamy za sobą; ważniejsze było budowanie relacyj ekumenicznych z prawosławiem moskiewskiem. Ponadto wmawiano ludziom bajkę o "upadku komunizmu spowodowanym przez Solidarność, Lecha Wałęsę i Jana Pawła II" i opowieść ta była znacznie wygodniejsza niż analiza przygotowań do transformacji ustrojowej ZSSR, o której można przeczytać studjując archiwa Bazylego Mitrochina.
Tegoroczne wydarzenia na Krymie czy w Doniecku pokazują, że Rosja wciąż prowadzi agresywną politykę zagraniczną. Nie chciałbym przypisywać jej ogółu win związanych z awanturami na Ukrainie, bo moja prywatna interpretacja tych wydarzeń jest znacząco inna i wykracza poza tematykę niniejszego bloga, ale każdy obserwator zdarzeń na świecie powinien dopuścić taką możliwość, iż zgodnie ze słowami Matki Bożej przekazanemi przez siostrę Łucję Rosja będzie wybranym narzędziem służącym do ukarania całego świata, jeśli wcześniej nie doprowadzimy do nawrócenia tego nieszczęśliwego narodu. Dziś znacznie trudniej powinno opowiadać się bajeczki o skutecznem poświęceniu Rosji Niepokalanemu Sercu Maryi i nawróceniu tego kraju. Może działając z pobudek demokratyczno-prawoczłowieczych Franciszek lub jego następca wypełni w tym zakresie wolę Matki Bożej? Może zdąży nim będzie za późno?
piątek, 25 kwietnia 2014
Preludium do kanonizacji JP2 i J23
Wczoraj w miejscowości Cevo (północne Włochy, region Brescia) doszło do tragicznego wypadku: runął 30-metrowy krzyż (?) ustawiony w związku z wizytą Jana Pawła II w 1998 r., zabijając młodego człowieka, który miał nieszczęście znajdować się bezpośrednio pod instalacją. Zmarły mieszkał przy ulicy ... Jana XXIII
Zmówmy Ave Maria za duszę tego nieszczęśnika.
Zmówmy Ave Maria za duszę tego nieszczęśnika.
środa, 16 kwietnia 2014
Abp Henryk Hoser: Kłopoty na własne życzenie
Wydawało się naiwniakom takim jak ja, że jakkolwiek Kościół będzie jeszcze miał problemy z osobą x. Wojciecha Lemańskiego, to konflikt będzie rozgrywał się z dala od jego byłej parafji w Jasienicy k. Wołomina, raczej na łamach "Gazety Wyborczej" czy w telewizjach równie publicznych jak domy.
Tymczasem główną wiadomością mediów w Polsce w Wielką Środę jest to, że arcybiskup Hoser zamknął na cztery spusty wyżej wymieniony kościół parafjalny w Jasienicy. Tego tematu nie będę komentował. Pełna zgoda z opinją sekretarza Rady Nadzorczej spółki Krakchemia SA Kazimierza Sowy pt. "Kościelny samobój".
Jak widzimy, po partactwach x. Wojciecha Lipki (byłego kanclerza kurji warszawsko - praskiej) najwyraźniej przyszła kolej na następne. Wprawdzie awantury z lipca 2013 r. nie skończyły się suspensą, a Kongregacja ds. Duchowieństwa odrzuciła oba rekursy Lemańskiego, to zwycięstwo to nie zostało skonsumowane.
Czytamy bowiem w komunikacie kurjalnym z grudnia 2013:
a równocześnie dowiadujemy się, że:
Panowie, tak się nie robi. Jak można było praktycznie pozostawić rozrabiakę na dawnym terenie ?? Mądrze mówią po wsiach, że kto ma miękkie serce, musi mieć twarde siedzenie. Ponadto, znalazłem w internecie ciekawe informacje:
Nie rozstrzygnę sprawy x. Gryciuka. Ale kojarzę go w necie z filmiku Telewizji Narodowej
Czołowy żydofil w polskim Kościele mieszka u kapłana zakolegowanego z czołowymi polskimi antysemitami i prowokatorami... Czy ktoś to rozumie ?!
Oto błędy ekipy Arcybiskupa Hosera względem xiędza Lemańskiego:
1. Przeniesienie na emeryturę i zgoda na zamieszkanie przezeń poza domem księży emerytów, w dowolnie wybranem miejscu.
2. Zgoda na odprawianie Mszy przez Lemańskiego w Jasienicy.
3. Nieumocowanie następcy x. Lemańskiego, który pozostaje jedynie administratorem parafji.
4. Eskalacja awantury w Wielkim Tygodniu.
Czemu nie wybrano najprostszego rozwiązania, które w Polsce stosuje się względem duchownych, z którymi są problemy? Czemu nie wysłano ks. Lemańskiego na misje, na wyjazd zagraniczny? Gdziekolwiek na tyle daleko, że nie mógłby mieć stałego, osobistego kontaktu z byłą parafją w Jasienicy?
Tymczasem główną wiadomością mediów w Polsce w Wielką Środę jest to, że arcybiskup Hoser zamknął na cztery spusty wyżej wymieniony kościół parafjalny w Jasienicy. Tego tematu nie będę komentował. Pełna zgoda z opinją sekretarza Rady Nadzorczej spółki Krakchemia SA Kazimierza Sowy pt. "Kościelny samobój".
Jak widzimy, po partactwach x. Wojciecha Lipki (byłego kanclerza kurji warszawsko - praskiej) najwyraźniej przyszła kolej na następne. Wprawdzie awantury z lipca 2013 r. nie skończyły się suspensą, a Kongregacja ds. Duchowieństwa odrzuciła oba rekursy Lemańskiego, to zwycięstwo to nie zostało skonsumowane.
Czytamy bowiem w komunikacie kurjalnym z grudnia 2013:
Usunięty proboszcz zgodnie z kan. 1747 KPK nie ma prawa wykonywać żadnych funkcji proboszczowskich, ani zamieszkiwać i przebywać na plebanii.
a równocześnie dowiadujemy się, że:
Do tej pory ksiądz Lemański mógł w parafii w Jasienicy odprawiać jedną mszę w tygodniu. Jego zwolennicy co niedziela stawiali się na nabożeństwo o 8 rano. Pod koniec ubiegłego roku abp Henryk Hoser, pozbawiając Lemańskiego parafii w Jasienicy, chciał wysłać go do Domu Księży Emerytów. Ten nie wyraził na to zgody i znalazł schronienie u zaprzyjaźnionego księdza w Tłuszczu, miejscowości położonej blisko Jasienicy.
Panowie, tak się nie robi. Jak można było praktycznie pozostawić rozrabiakę na dawnym terenie ?? Mądrze mówią po wsiach, że kto ma miękkie serce, musi mieć twarde siedzenie. Ponadto, znalazłem w internecie ciekawe informacje:
Ksiądz poinformował, że zamieszka obecnie u emerytowanego duchownego, księdza Jana. Jak wynika z ustaleń portalu wPolityce.pl, chodzi o księdza Jana Gryciuka, emerytowanego duchownego, który kilkanaście lat temu również stracił parafię w Dekanacie Tłuszcz. Ks. Gryciuk wcześniej, podobnie jak ks. Lemański, popadł w konflikt ze swoim biskupem. Z naszych informacji wynika, że spór dotyczył zachowania ówczesnego proboszcza oraz jego przywiązania do dóbr materialnych. Duchowny w parafii był oskarżany o życie ponad stan.
Nie rozstrzygnę sprawy x. Gryciuka. Ale kojarzę go w necie z filmiku Telewizji Narodowej
Czołowy żydofil w polskim Kościele mieszka u kapłana zakolegowanego z czołowymi polskimi antysemitami i prowokatorami... Czy ktoś to rozumie ?!
Oto błędy ekipy Arcybiskupa Hosera względem xiędza Lemańskiego:
1. Przeniesienie na emeryturę i zgoda na zamieszkanie przezeń poza domem księży emerytów, w dowolnie wybranem miejscu.
2. Zgoda na odprawianie Mszy przez Lemańskiego w Jasienicy.
3. Nieumocowanie następcy x. Lemańskiego, który pozostaje jedynie administratorem parafji.
4. Eskalacja awantury w Wielkim Tygodniu.
Czemu nie wybrano najprostszego rozwiązania, które w Polsce stosuje się względem duchownych, z którymi są problemy? Czemu nie wysłano ks. Lemańskiego na misje, na wyjazd zagraniczny? Gdziekolwiek na tyle daleko, że nie mógłby mieć stałego, osobistego kontaktu z byłą parafją w Jasienicy?
wtorek, 1 kwietnia 2014
Prima aprilis czyli Dzień Głupców
Dotychczas Wasz "Młot na Posoborowie" zawsze na tydzień przed Pierwszym Kwietnia zaczynał obmyślać okolicznościowy żart. Różnej jakości kawały zdarzało mi się umieszczać na blogu w roku Pańskim 2011, 2012 i 2013. Ale AD 2014 swego dowcipu nie napiszę, bo konkurencja jest za silna. Lepiej wyjdę wizerunkowo, jak zamieszczę czyjś pyszny greps i oddam honor Autorowi, niż miałbym silić się na co najwyżej drugoligowe facecje.
Tegorocznymi królami Dnia Głupców są członkowie Opolskiego Środowiska Tradycji Łacińskiej, którzy obaj zjawili się w radiu diecezjalnym i sprzedali księżulowi zupełnie nieprawdopodobne opowieści o Mszy trydenckiej, o Arcybiskupie Lefebvrze i tym podobnych zagadnieniach. Byli znakomicie przygotowani do dyskusji, bez cienia uśmiechu w głosie recytowali z pamięci całe akapity z dzieł biskupa Pawłowicza "Lefebvre i lefebryści. Schizma u schyłku XX wieku", księdza Grzechowiaka "Ruch Arcybiskupa Lefebvre'a - ku rozłamowi w Kościele posoborowym" i pomniejszych proroków związanych z kwartalnikiem "Christianitas".
Co konkretnie powiedzieli ?
Że lefebryzm jest dość poważnym problemem dla wszystkich środowisk tradycji, bo lefebvryści uważają w ślad za swoim założycielem, że reformy soborowe i posoborowe poszły za daleko.
Że ludziom starszym Msza trydencka może się źle kojarzyć, bo przed Soborem nie była ona w Polsce dobrze odprawiana. Najczęściej celebrowano Mszę cichą, a w jej trakcie wierni śpiewali pieśni lub odmawiali różaniec. Nie było kazania i wierni nie mieli żadnego kontaktu z Najświętszą Ofiarą.
Że współczesne środowiska autentycznych tradycjonalistów zrealizowały w 100 % postulaty przedsoborowego ruchu liturgicznego, a więc na przykład Jerzego Turowicza. Stąd wniosek, że Msza trydencka powinna być celebrowana w małych grupach, bo ośrodki takie zadbają o odpowiedni poziom liturgii.
Że Msza trydencka źle rozwija się w środowiskach oazowych, bo znają one dobrze Nową Mszę i potrafią odczytywać jej bogactwo.
Dali sobie radę nawet, gdy prowadzący kapłan zapytał, czy wyobrażają sobie istnienie w Kościele obrządku zielonoświątkowego. Odpowiedzieli pytaniem: "kto się spodziewał w chwili śmierci Piusa XII, że dwadzieścia lat później Polak zostanie papieżem?"
Nie zaprotestowali słowem, gdy uczestnicząca w audycji asystentka medialna kurii opolskiej oznajmiła, że Msza przed Soborem trydenckim wyglądała zupełnie inaczej, więc kolejne zmiany nie powinny nas dziwić.
ZUCHY !! Komu mało mojej relacji, może sam odsłuchać skecz z udziałem opolskich kawalarzy. Zachęcam, pośmiejcie się z nich i Wy :-)
p.s. Panie Janie i Panie Jacku, gdy następnym razem będziecie mieć wieczorek autorski, to koniecznie dopowiedzcie, że odprawiając Mszę w starym rycie ksiądz zginał się przed ołtarzem, jakby go jelita bolały. Niech ludzie wiedzą jak było!
Tegorocznymi królami Dnia Głupców są członkowie Opolskiego Środowiska Tradycji Łacińskiej, którzy obaj zjawili się w radiu diecezjalnym i sprzedali księżulowi zupełnie nieprawdopodobne opowieści o Mszy trydenckiej, o Arcybiskupie Lefebvrze i tym podobnych zagadnieniach. Byli znakomicie przygotowani do dyskusji, bez cienia uśmiechu w głosie recytowali z pamięci całe akapity z dzieł biskupa Pawłowicza "Lefebvre i lefebryści. Schizma u schyłku XX wieku", księdza Grzechowiaka "Ruch Arcybiskupa Lefebvre'a - ku rozłamowi w Kościele posoborowym" i pomniejszych proroków związanych z kwartalnikiem "Christianitas".
Co konkretnie powiedzieli ?
Że lefebryzm jest dość poważnym problemem dla wszystkich środowisk tradycji, bo lefebvryści uważają w ślad za swoim założycielem, że reformy soborowe i posoborowe poszły za daleko.
Że ludziom starszym Msza trydencka może się źle kojarzyć, bo przed Soborem nie była ona w Polsce dobrze odprawiana. Najczęściej celebrowano Mszę cichą, a w jej trakcie wierni śpiewali pieśni lub odmawiali różaniec. Nie było kazania i wierni nie mieli żadnego kontaktu z Najświętszą Ofiarą.
Że współczesne środowiska autentycznych tradycjonalistów zrealizowały w 100 % postulaty przedsoborowego ruchu liturgicznego, a więc na przykład Jerzego Turowicza. Stąd wniosek, że Msza trydencka powinna być celebrowana w małych grupach, bo ośrodki takie zadbają o odpowiedni poziom liturgii.
Że Msza trydencka źle rozwija się w środowiskach oazowych, bo znają one dobrze Nową Mszę i potrafią odczytywać jej bogactwo.
Dali sobie radę nawet, gdy prowadzący kapłan zapytał, czy wyobrażają sobie istnienie w Kościele obrządku zielonoświątkowego. Odpowiedzieli pytaniem: "kto się spodziewał w chwili śmierci Piusa XII, że dwadzieścia lat później Polak zostanie papieżem?"
Nie zaprotestowali słowem, gdy uczestnicząca w audycji asystentka medialna kurii opolskiej oznajmiła, że Msza przed Soborem trydenckim wyglądała zupełnie inaczej, więc kolejne zmiany nie powinny nas dziwić.
ZUCHY !! Komu mało mojej relacji, może sam odsłuchać skecz z udziałem opolskich kawalarzy. Zachęcam, pośmiejcie się z nich i Wy :-)
p.s. Panie Janie i Panie Jacku, gdy następnym razem będziecie mieć wieczorek autorski, to koniecznie dopowiedzcie, że odprawiając Mszę w starym rycie ksiądz zginał się przed ołtarzem, jakby go jelita bolały. Niech ludzie wiedzą jak było!
niedziela, 30 marca 2014
Plinio Corrêa de Oliveira w Pro Fide Rege et Lege
W ramach polemik wewnątrz obozu konserwatywnego zajmiemy się dziś tekstem prof. Adama Wielomskiego pt. Plinio Corrêa de Oliveira (1908-1995), czyli teoretyk polityczny brazylijskich plantatorów, który ukazał się w numerze 2/ 2013 półrocznika Pro Fide Rege et Lege.
Periodyk Pro Fide Rege et Lege zajmuje w moim sercu szczególne miejsce: on to redagowany przez Artura Górskiego ukształtował XX lat temu moje poglądy monarchistyczne i tradycjonalistyczne, później zaś miałem radość i zaszczyt uczestniczyć w rewitalizacji tytułu przez Adama Wielomskiego. Obecne, naukowe wcielenie Pro Fide to wielkie dzieło Wielomskiego oraz świeżo upieczonego doktora (gratulacje!!) Arkadiusza Mellera. Stara gwardia czytelników pisma wciąż znajduje w nim wiele ciekawych tekstów, choć profil zamieszczanych tekstów bywa dla nas zbyt szeroki. Niestety, z recenzowanym artykułem aktualnego prezesa Klubu Zachowawczo - Monarchistycznego są jeszcze inne problemy...
Bohaterem tekstu jest Pliniusz Corrêa de Oliveira (1908 - 1995) - dwudziestowieczny katolicki intelektualista brazylijski, założyciel sieci działających na całym świecie Stowarzyszeń Obrony Tradycji, Rodziny i Własności (Sociedade da Tradiçao, Familia, Propriedade, w skrócie TFP), które w Polsce jest reprezentowane przez Stowarzyszenie Kultury Chrześcijańskiej im. Ks. Piotra Skargi
Gdybym miał w jednym zdaniu wskazać, czym różni się dzieło życia Doktora Plinio od wielu innych struktur konserwatywnych, wskazałbym na następujące walory TFP: sprawność działania, umiejętność pozyskiwania środków finansowych (które zresztą kiedyś pozwoliły uratować istnienie tytułu Pro Fide Rege et Lege) oraz stałość poglądów. Odczytując myśl założyciela pragnąłbym zastanowić się, czego nauczył tę organizację, jak sprawił, że osiągnęła swą wielkość. Tymczasem tekst prof. Wielomskiego jest rozczarowujący w swym dekonstruktywiźmie. Dość powiedzieć, że bodaj ani razu nie pada w nim odniesienie do orędzia Matki Bożej Fatimskiej.
Artykuł rozpoczyna się od przyjęcia aksjomatu, według którego "nieporozumieniem jest odczytywanie myśli Oliveiry jako uniwersalnej", gdyż "Brazylijczyk zawsze patrzył na sprawy świata i toczących się w nim sporów z punktu widzenia swojego rodzinnego kraju". Nic bardziej błędnego! Wielomski nie analizuje dorobku publicystycznego pochodzącego z pierwszych pięćdziesięciu lat życia Corrêi de Oliveiry, lecz startuje od "Rewolucji i kontrrewolucji", napisanej AD 1959. Mniej więcej w tym samym czasie powstaje brazylijskie Stowarzyszenie Obrony Tradycji, Rodziny i Własności, a sam Doktor Plinio bierze udział w Soborze Watykańskim Drugim (jako doradca biskupów Antoniego Castro de Mayer oraz Geralda de Proençy Sigauda). Nowe znajomości owocują przeszczepieniem koncepcji starcia rewolucji i kontrrewolucji najpierw do krajów Ameryki Łacińskiej, a niedługo potem do Stanów Zjednoczonych i Europy. Ostatnie trzydzieści lat życia działa Pliniusz Corrêa de Oliveira globalnie, promując orędzie Matki Bożej Fatimskiej, walcząc z komunizmem oraz rozwijając sieć organizacyj broniących tradycji, rodziny i własności, jako trzech zasady fundamentalnych koniecznych dla trwania cywilizacji chrześcijańskiej. Dostrzegana i definiowana przezeń rewolucja oznacza kryzys człowieka tzw. Zachodu, mający charakter globalny. Stąd i jego obserwacje i recepty mogą mieć zastosowanie poza Brazylią.
W tym dopiero kontekście należy osadzić sprawę tytułowych brazylijskich plantatorów. Prof. Wielomski stwierdza, że w XVI wieku plantatorzy (w tym zapewne i przodkowie Corrêi de Oliveiry) dokonali nielegalnego zaboru indiańskiej ziemi, a ów bronił tego wyboru także z uwagi na interes osobisty, uniemożliwiając powstanie w Brazylii klasy średniej posiadającej własność powstałą z parcelacji latyfundiów ziemskich. Niestety, Autor nie zapoznał się z projektami reformy rolnej, której założeniem bynajmniej nie było utworzenie "middle class". Wywłaszczenie oraz podział majątków miał obejmować także relatywnie niewielkie gospodarstwa rolne, by stworzyć drobnicę. Skutkiem tych działań byłoby z pewnością obniżenie produktywności systemu i powszechny głód. Walka z plantatorami miała charakter ideologiczny, bowiem jej zwolennicy nie opracowywali pomysłów podziału 50 % ziemi należącej do państwa, która pozostawała niezagospodarowana i rozwoju infrastruktury na tych terenach.
Znacznie ciekawszą częścią artykułu jest analiza oliveiriańskiej idei starcia rewolucji i kontrrewolucji. Niestety, Adam Wielomski skupia się na poszczególnych elementach książki, bez próby spojrzenia holistycznego. To nie jest zarzut, lecz stwierdzenie faktu. Prawdą jest zatem, że Doktor Plinio w mocno uproszczony sposób zreferował, jako niemal tożsame, renesans i reformację. Prawdą jest również, że można postrzegać dualizm pomiędzy rewolucją a kontrrewolucją na sposób manichejski. Lecz już tu należałoby spojrzeć na "Rewolucję i kontrrewolucję" z uwagi na cel, jaki przyświęcał piszącemu ją autorowi. Nie jest to książka ani z zakresu historii idei ani politologii. Jak można przeczytać na jej kartach, jest to podręcznik przeznaczony dla działaczy katolickich, którzy rozumieją, że poprzez swe czyny wybierają dobro lub zło, przybliżają lub oddalają tryumf - także doczesny - Królestwa Bożego. "Rewolucja i kontrrewolucja" może być analizowana pod wieloma aspektami, ale warto dostrzec, że jest to par excellence dzieło teologiczne, przynależące do tej samej półki co "De civitate Dei" Augustyna z Hippony, "Ćwiczenia duchowe" Ignacego Loyoli oraz "Traktat o prawdziwym nabożeństwie do Najświętszej Maryi Panny" Ludwika Grignona de Montforta. Dlatego właśnie większa część cytatów znajdujących się w dziele Doktora Plinio pochodzi z Magisterium Kościoła katolickiego. Nie ma natomiast żadnego cytatu odnoszącego się do uprawy trzciny cukrowej, kawy lub innej bawełny, który mógłby w książce zainteresować zlaicyzowanych plantatorów brazylijskich.
Gdyby Adam Wielomski pokusił się o zrozumienie oliveiriańskiej koncepcji rewolucji, dostrzegłby, że mógłby się w nią wpisać ze swoimi słynnymi katechonami. Doktor Plinio zauważył, że każdy etap rewolucji oddala nas od wzorcowego christianitas a przybliża do królestwa szatana na Ziemi. Pierwsza fala rewolucji - protestantyzm - zanegowała Kościół katolicki i jego pozycję, fala druga - to oświeceniowy deizm, walka z tradycyjnymi elitami i ogłoszenie suwerenności ludu. Falę trzecią stanowił komunizm i państwowy ateizm; dziś zmagamy się z trybalizmem, a więc z atakiem na małżeństwo, naturę ludzką i logikę. Katechoni to ci przedstawiciele poprzedniej fali rewolucji, którzy nie akceptują buntu aktualnego, np. postkomunistyczni prezydenci Łukaszenka i Putin walczący z ofensywą homoseksualizmu w życiu społecznym. Możemy traktować ich jako tymczasowych sprzymierzeńców, własnych poputczików. Dalej nie powinniśmy brnąć w zachwytach dla nich.
Poza wspomnianymi błędami systemowymi w opracowaniu Adama Wielomskiego pojawiają się też drobne błędy merytoryczne. Z naszego poletka: nie jest prawdą, jakoby Doktor Plinio i TFP odrzucili współpracę z Kościołem Posoborowym. Faktycznie, rozważane były tu różne rozwiązania, włącznie z najbardziej radykalnymi, ale nigdy ich nie przyjęto, pozostając przy koncepcji niewłączania się w spory teologiczne. To właśnie milczenie Corrêi de Oliveiry względem kryzysu najwyższych stopni hierarchii kościelnej stało się przyczyną rozejścia jego dróg z biskupem Antonim de Castro Mayerem, ale stało się to dopiero na początku lat 80-tych XX wieku, a nie bezpośrednio po Soborze Watykańskim II.
Jeszcze słówko o sprawach polskich. Rzeczywiście, esej Doktora Plinio poświęcony sytuacji katolików w tzw. prl-u Wolność Kościoła w państwie komunistycznym nic szczególnie wiele mówi nam o sytuacji naszych rodaków pięćdziesiąt lat temu. Prawda jest jednak taka, że tylko ten, kto żył pod okupacją komunistyczną, może zrozumieć innych, którzy tego doświadczali. Stąd wyjątkowo nietrafne i przesadzone sądy na te tematy konserwatystów zachodnich, takich jak Pliniusz Corrêa de Oliveira, arcybiskup Marceli Lefebvre czy ks. Malachiasz Martin
Podsumowując, Plinio Corrêa de Oliveira wciąż nie ma szczęścia do krytycznych opracowań. Po bardzo wybiórczej i lukrowanej hagiografii ("Krzyżowiec XX wieku") autorstwa prof. Roberta de Mattei kolejny znakomity naukowiec błędnie odczytał tę piękną postać i jej myśl. Tym razem w optyce przeciwnej skrajności.
Periodyk Pro Fide Rege et Lege zajmuje w moim sercu szczególne miejsce: on to redagowany przez Artura Górskiego ukształtował XX lat temu moje poglądy monarchistyczne i tradycjonalistyczne, później zaś miałem radość i zaszczyt uczestniczyć w rewitalizacji tytułu przez Adama Wielomskiego. Obecne, naukowe wcielenie Pro Fide to wielkie dzieło Wielomskiego oraz świeżo upieczonego doktora (gratulacje!!) Arkadiusza Mellera. Stara gwardia czytelników pisma wciąż znajduje w nim wiele ciekawych tekstów, choć profil zamieszczanych tekstów bywa dla nas zbyt szeroki. Niestety, z recenzowanym artykułem aktualnego prezesa Klubu Zachowawczo - Monarchistycznego są jeszcze inne problemy...
Bohaterem tekstu jest Pliniusz Corrêa de Oliveira (1908 - 1995) - dwudziestowieczny katolicki intelektualista brazylijski, założyciel sieci działających na całym świecie Stowarzyszeń Obrony Tradycji, Rodziny i Własności (Sociedade da Tradiçao, Familia, Propriedade, w skrócie TFP), które w Polsce jest reprezentowane przez Stowarzyszenie Kultury Chrześcijańskiej im. Ks. Piotra Skargi
Gdybym miał w jednym zdaniu wskazać, czym różni się dzieło życia Doktora Plinio od wielu innych struktur konserwatywnych, wskazałbym na następujące walory TFP: sprawność działania, umiejętność pozyskiwania środków finansowych (które zresztą kiedyś pozwoliły uratować istnienie tytułu Pro Fide Rege et Lege) oraz stałość poglądów. Odczytując myśl założyciela pragnąłbym zastanowić się, czego nauczył tę organizację, jak sprawił, że osiągnęła swą wielkość. Tymczasem tekst prof. Wielomskiego jest rozczarowujący w swym dekonstruktywiźmie. Dość powiedzieć, że bodaj ani razu nie pada w nim odniesienie do orędzia Matki Bożej Fatimskiej.
Artykuł rozpoczyna się od przyjęcia aksjomatu, według którego "nieporozumieniem jest odczytywanie myśli Oliveiry jako uniwersalnej", gdyż "Brazylijczyk zawsze patrzył na sprawy świata i toczących się w nim sporów z punktu widzenia swojego rodzinnego kraju". Nic bardziej błędnego! Wielomski nie analizuje dorobku publicystycznego pochodzącego z pierwszych pięćdziesięciu lat życia Corrêi de Oliveiry, lecz startuje od "Rewolucji i kontrrewolucji", napisanej AD 1959. Mniej więcej w tym samym czasie powstaje brazylijskie Stowarzyszenie Obrony Tradycji, Rodziny i Własności, a sam Doktor Plinio bierze udział w Soborze Watykańskim Drugim (jako doradca biskupów Antoniego Castro de Mayer oraz Geralda de Proençy Sigauda). Nowe znajomości owocują przeszczepieniem koncepcji starcia rewolucji i kontrrewolucji najpierw do krajów Ameryki Łacińskiej, a niedługo potem do Stanów Zjednoczonych i Europy. Ostatnie trzydzieści lat życia działa Pliniusz Corrêa de Oliveira globalnie, promując orędzie Matki Bożej Fatimskiej, walcząc z komunizmem oraz rozwijając sieć organizacyj broniących tradycji, rodziny i własności, jako trzech zasady fundamentalnych koniecznych dla trwania cywilizacji chrześcijańskiej. Dostrzegana i definiowana przezeń rewolucja oznacza kryzys człowieka tzw. Zachodu, mający charakter globalny. Stąd i jego obserwacje i recepty mogą mieć zastosowanie poza Brazylią.
W tym dopiero kontekście należy osadzić sprawę tytułowych brazylijskich plantatorów. Prof. Wielomski stwierdza, że w XVI wieku plantatorzy (w tym zapewne i przodkowie Corrêi de Oliveiry) dokonali nielegalnego zaboru indiańskiej ziemi, a ów bronił tego wyboru także z uwagi na interes osobisty, uniemożliwiając powstanie w Brazylii klasy średniej posiadającej własność powstałą z parcelacji latyfundiów ziemskich. Niestety, Autor nie zapoznał się z projektami reformy rolnej, której założeniem bynajmniej nie było utworzenie "middle class". Wywłaszczenie oraz podział majątków miał obejmować także relatywnie niewielkie gospodarstwa rolne, by stworzyć drobnicę. Skutkiem tych działań byłoby z pewnością obniżenie produktywności systemu i powszechny głód. Walka z plantatorami miała charakter ideologiczny, bowiem jej zwolennicy nie opracowywali pomysłów podziału 50 % ziemi należącej do państwa, która pozostawała niezagospodarowana i rozwoju infrastruktury na tych terenach.
Znacznie ciekawszą częścią artykułu jest analiza oliveiriańskiej idei starcia rewolucji i kontrrewolucji. Niestety, Adam Wielomski skupia się na poszczególnych elementach książki, bez próby spojrzenia holistycznego. To nie jest zarzut, lecz stwierdzenie faktu. Prawdą jest zatem, że Doktor Plinio w mocno uproszczony sposób zreferował, jako niemal tożsame, renesans i reformację. Prawdą jest również, że można postrzegać dualizm pomiędzy rewolucją a kontrrewolucją na sposób manichejski. Lecz już tu należałoby spojrzeć na "Rewolucję i kontrrewolucję" z uwagi na cel, jaki przyświęcał piszącemu ją autorowi. Nie jest to książka ani z zakresu historii idei ani politologii. Jak można przeczytać na jej kartach, jest to podręcznik przeznaczony dla działaczy katolickich, którzy rozumieją, że poprzez swe czyny wybierają dobro lub zło, przybliżają lub oddalają tryumf - także doczesny - Królestwa Bożego. "Rewolucja i kontrrewolucja" może być analizowana pod wieloma aspektami, ale warto dostrzec, że jest to par excellence dzieło teologiczne, przynależące do tej samej półki co "De civitate Dei" Augustyna z Hippony, "Ćwiczenia duchowe" Ignacego Loyoli oraz "Traktat o prawdziwym nabożeństwie do Najświętszej Maryi Panny" Ludwika Grignona de Montforta. Dlatego właśnie większa część cytatów znajdujących się w dziele Doktora Plinio pochodzi z Magisterium Kościoła katolickiego. Nie ma natomiast żadnego cytatu odnoszącego się do uprawy trzciny cukrowej, kawy lub innej bawełny, który mógłby w książce zainteresować zlaicyzowanych plantatorów brazylijskich.
Gdyby Adam Wielomski pokusił się o zrozumienie oliveiriańskiej koncepcji rewolucji, dostrzegłby, że mógłby się w nią wpisać ze swoimi słynnymi katechonami. Doktor Plinio zauważył, że każdy etap rewolucji oddala nas od wzorcowego christianitas a przybliża do królestwa szatana na Ziemi. Pierwsza fala rewolucji - protestantyzm - zanegowała Kościół katolicki i jego pozycję, fala druga - to oświeceniowy deizm, walka z tradycyjnymi elitami i ogłoszenie suwerenności ludu. Falę trzecią stanowił komunizm i państwowy ateizm; dziś zmagamy się z trybalizmem, a więc z atakiem na małżeństwo, naturę ludzką i logikę. Katechoni to ci przedstawiciele poprzedniej fali rewolucji, którzy nie akceptują buntu aktualnego, np. postkomunistyczni prezydenci Łukaszenka i Putin walczący z ofensywą homoseksualizmu w życiu społecznym. Możemy traktować ich jako tymczasowych sprzymierzeńców, własnych poputczików. Dalej nie powinniśmy brnąć w zachwytach dla nich.
Poza wspomnianymi błędami systemowymi w opracowaniu Adama Wielomskiego pojawiają się też drobne błędy merytoryczne. Z naszego poletka: nie jest prawdą, jakoby Doktor Plinio i TFP odrzucili współpracę z Kościołem Posoborowym. Faktycznie, rozważane były tu różne rozwiązania, włącznie z najbardziej radykalnymi, ale nigdy ich nie przyjęto, pozostając przy koncepcji niewłączania się w spory teologiczne. To właśnie milczenie Corrêi de Oliveiry względem kryzysu najwyższych stopni hierarchii kościelnej stało się przyczyną rozejścia jego dróg z biskupem Antonim de Castro Mayerem, ale stało się to dopiero na początku lat 80-tych XX wieku, a nie bezpośrednio po Soborze Watykańskim II.
Jeszcze słówko o sprawach polskich. Rzeczywiście, esej Doktora Plinio poświęcony sytuacji katolików w tzw. prl-u Wolność Kościoła w państwie komunistycznym nic szczególnie wiele mówi nam o sytuacji naszych rodaków pięćdziesiąt lat temu. Prawda jest jednak taka, że tylko ten, kto żył pod okupacją komunistyczną, może zrozumieć innych, którzy tego doświadczali. Stąd wyjątkowo nietrafne i przesadzone sądy na te tematy konserwatystów zachodnich, takich jak Pliniusz Corrêa de Oliveira, arcybiskup Marceli Lefebvre czy ks. Malachiasz Martin
Podsumowując, Plinio Corrêa de Oliveira wciąż nie ma szczęścia do krytycznych opracowań. Po bardzo wybiórczej i lukrowanej hagiografii ("Krzyżowiec XX wieku") autorstwa prof. Roberta de Mattei kolejny znakomity naukowiec błędnie odczytał tę piękną postać i jej myśl. Tym razem w optyce przeciwnej skrajności.
wtorek, 18 marca 2014
Oprawa muzyczna Mszy, problem duszpasterski tradycjonalistów
Środowiska nasze słyną z krytykanctwa względem otaczającej rzeczywistości. Działamy z uszanowaniem stopni hierarchii: nie pozostawiamy suchej nitki na wypowiedziach papieża, rozstawiamy po kątach kardynałów i biskupów. Wytykamy różne niewłaściwe zachowania i stanowiska tradycyjnym kapłanom "odmiennej" obediencji (piusowcy postindultowcom, sedecy piusowcom itp.), podczas gdy "swoich" szykanujemy jedynie drzemką na kazaniu lub zmniejszeniem zrzutki na tacę. Jest wszakże jedna grupa działająca od lat na prawach "świętych krów" i im poświęcam ten wpis....
Msze tradycyjne (każdej obediencji) organizowane są oddolnie. Tworzy się grupa inicjatywna (Benedykt XVI napisał w "Summorum Pontificum" o "stabilnej grupie wiernych") i ona, namówiwszy celebransa, uczestniczy w celebrowanych przezeń liturgiach. Zwykle na początku są to Msze ciche, chyba że "znajdzie się" kantora. Kantor śpiewa wymagane części Mszy oraz intonuje inne pieśni - eucharystyczną, na introit, offertorium czy ostatnią Ewangelię. Ministranci i kantorzy są samoukami. Błędy służby liturgicznej zdarzają się, ale są widoczne dla wszystkich. Dlatego też sporadycznie zdarza się, aby najsłabszym punktem jakiegoś "ośrodka Mszy tradycyjnej" była ministrantura. Ta część systemu ma wbudowane mechanizmy samodoskonalenia.
Rzadko kiedy Mszom towarzyszy kształcony, zawodowy organista. Po pierwsze, musiałby on umieć w stopniu podstawowym łacinę. Po drugie, wierni powinni się składać na jego wynagrodzenie. Po trzecie, "postindulty" odbywają się najcześciej w środku niedzieli, czyli w jedynym czasie wolnym dla organisty, który zwykle jest zajęty od godziny 7 do 13 oraz powraca do kościoła wieczorem. Po czwarte wreszcie, skoro ośrodek z Mszą rozwija się w oparciu o śpiew kantorów, to rzadko kiedy chcieliby oni oddać komuś innemu sukces, którego częścią się stali.
Kim są kantorzy? Zazwyczaj to samoucy, którzy "wykształcają się" poprzez długotrwały śpiew. Osoby, które najaktywniej śpiewają na Mszach, stają się kantorami. Uczą się podsłuchując i obserwując innych kantorów.
Polacy nie są niestety rozśpiewanym narodem. Być może dlatego w naszym kraju szczególną popularność zdobyła specyficzna interpretacja chorału gregoriańskiego, zupełnie odmienna od najpopularniejszej na świecie recepcji metody solesmeńskiej.
Chorał gregoriański nieodłącznie kojarzy się w dzisiejszych czasach z płynną kantyleną delikatnych głosów męskich – takie wykonanie jest wręcz synonimem sakralności. Uzyskanie tej hegemonii w dziedzinie interpretacji chorału przyszło łatwo. Niemal wszyscy zakochali się w takim rodzaju śpiewu – kompozytorzy, muzycy, zwykli wierni. Wydaje się, że zaważył o tym urok gregoriańskich melodii – ich modalności, którą metoda solesmeńska sugestywnie wydobyła. - napisał znakomity organista Bartosz Izbicki w bardzo ciekawym opracowaniu pt. Trzy bitwy o chorał gregoriański.
Nasza interpretacja chorału teoretycznie ma odzwierciedlać "mocne" śpiewanie (chorał piotrkowski), które ukształtowało się w średniowieczu i utrzymało aż po wiek XIX. Nikt chyba nie rozstrzygnie, czy tak jest w rzeczywistości. Śpiew ten jest rekonstrukcją historyczną oderwaną od klasycznych kanonów estetycznych. Słuchający współczesnego sobie chorału gregoriańskiego kompozytorzy tacy jak Hektor Berlioz czy Feliks Mendelssohn - Bartholdy nazywali go "barbarzyńskim brzmieniem" czy "beczeniem baranów". W Polsce tego typu śpiew dochował się dekadę temu jakże trafnej i uroczej nazwy "wycia koszerno - stepowego".
Skąd to narzekanie na rekonstrukcjonistów muzycznych? Bo Msze często stają się prywatnym folwarkiem kantorów. Jakby ich śpiew realizował się w formie koncertu, to chętnie od czasu do czasu poszedłbym ich posłuchać, bo jestem otwarty na rozmaite doznania muzyczne. Gdybyśmy mieli w takiej Warszawie dwadzieścia Mszy, to móglbym wybrać sobie kościół także z uwagi na oprawę muzyczną. Tymczasem mój wybór jest znacznie mniejszy i niestety czasem muszę słuchać "wycia koszerno - stepowego". Znam kilka osób, które chętnie uczestniczyłyby w Mszy tradycyjnej, gdyby towarzyszył jej inny śpiew. Sądzę, że takich utraconych wiernych może być znacznie więcej, ale nie ujawniają one przyczyn rezygnacji ze słuchania Mszy trydenckiej.
Nie jest dobrze, jeśli ogon macha psem.
p.s. Niniejszy wpis został zainspirowany dyskusją na forum krzyż.
Msze tradycyjne (każdej obediencji) organizowane są oddolnie. Tworzy się grupa inicjatywna (Benedykt XVI napisał w "Summorum Pontificum" o "stabilnej grupie wiernych") i ona, namówiwszy celebransa, uczestniczy w celebrowanych przezeń liturgiach. Zwykle na początku są to Msze ciche, chyba że "znajdzie się" kantora. Kantor śpiewa wymagane części Mszy oraz intonuje inne pieśni - eucharystyczną, na introit, offertorium czy ostatnią Ewangelię. Ministranci i kantorzy są samoukami. Błędy służby liturgicznej zdarzają się, ale są widoczne dla wszystkich. Dlatego też sporadycznie zdarza się, aby najsłabszym punktem jakiegoś "ośrodka Mszy tradycyjnej" była ministrantura. Ta część systemu ma wbudowane mechanizmy samodoskonalenia.
Rzadko kiedy Mszom towarzyszy kształcony, zawodowy organista. Po pierwsze, musiałby on umieć w stopniu podstawowym łacinę. Po drugie, wierni powinni się składać na jego wynagrodzenie. Po trzecie, "postindulty" odbywają się najcześciej w środku niedzieli, czyli w jedynym czasie wolnym dla organisty, który zwykle jest zajęty od godziny 7 do 13 oraz powraca do kościoła wieczorem. Po czwarte wreszcie, skoro ośrodek z Mszą rozwija się w oparciu o śpiew kantorów, to rzadko kiedy chcieliby oni oddać komuś innemu sukces, którego częścią się stali.
Kim są kantorzy? Zazwyczaj to samoucy, którzy "wykształcają się" poprzez długotrwały śpiew. Osoby, które najaktywniej śpiewają na Mszach, stają się kantorami. Uczą się podsłuchując i obserwując innych kantorów.
Polacy nie są niestety rozśpiewanym narodem. Być może dlatego w naszym kraju szczególną popularność zdobyła specyficzna interpretacja chorału gregoriańskiego, zupełnie odmienna od najpopularniejszej na świecie recepcji metody solesmeńskiej.
Chorał gregoriański nieodłącznie kojarzy się w dzisiejszych czasach z płynną kantyleną delikatnych głosów męskich – takie wykonanie jest wręcz synonimem sakralności. Uzyskanie tej hegemonii w dziedzinie interpretacji chorału przyszło łatwo. Niemal wszyscy zakochali się w takim rodzaju śpiewu – kompozytorzy, muzycy, zwykli wierni. Wydaje się, że zaważył o tym urok gregoriańskich melodii – ich modalności, którą metoda solesmeńska sugestywnie wydobyła. - napisał znakomity organista Bartosz Izbicki w bardzo ciekawym opracowaniu pt. Trzy bitwy o chorał gregoriański.
Nasza interpretacja chorału teoretycznie ma odzwierciedlać "mocne" śpiewanie (chorał piotrkowski), które ukształtowało się w średniowieczu i utrzymało aż po wiek XIX. Nikt chyba nie rozstrzygnie, czy tak jest w rzeczywistości. Śpiew ten jest rekonstrukcją historyczną oderwaną od klasycznych kanonów estetycznych. Słuchający współczesnego sobie chorału gregoriańskiego kompozytorzy tacy jak Hektor Berlioz czy Feliks Mendelssohn - Bartholdy nazywali go "barbarzyńskim brzmieniem" czy "beczeniem baranów". W Polsce tego typu śpiew dochował się dekadę temu jakże trafnej i uroczej nazwy "wycia koszerno - stepowego".
Skąd to narzekanie na rekonstrukcjonistów muzycznych? Bo Msze często stają się prywatnym folwarkiem kantorów. Jakby ich śpiew realizował się w formie koncertu, to chętnie od czasu do czasu poszedłbym ich posłuchać, bo jestem otwarty na rozmaite doznania muzyczne. Gdybyśmy mieli w takiej Warszawie dwadzieścia Mszy, to móglbym wybrać sobie kościół także z uwagi na oprawę muzyczną. Tymczasem mój wybór jest znacznie mniejszy i niestety czasem muszę słuchać "wycia koszerno - stepowego". Znam kilka osób, które chętnie uczestniczyłyby w Mszy tradycyjnej, gdyby towarzyszył jej inny śpiew. Sądzę, że takich utraconych wiernych może być znacznie więcej, ale nie ujawniają one przyczyn rezygnacji ze słuchania Mszy trydenckiej.
Nie jest dobrze, jeśli ogon macha psem.
p.s. Niniejszy wpis został zainspirowany dyskusją na forum krzyż.
środa, 12 marca 2014
"Egzorcysta" o heavy metalu ....
Wyobraźmy sobie krótki tekst poświęcony pewnemu artyście, który streszczałby następujące fakty z jego życiorysu: Twórczość rozpoczął od utworu o jednoznacznej wymowie satanistycznej, stanowiącej pochwałę wywoływania duchów, a tuż po zakończeniu studiów przystąpił do loży masońskiej. Gdy jego buntownicza działalność antypaństwowa została zdemaskowana przez władzę, bezzwłocznie stał się konfidentem władz okupacyjnych. Następnie kontynuował karierę łącząc ją z przynależnością do kolejnej sekty antykatolickiej, a w pracy naukowej atakował Kościół katolicki. Pod koniec życia redagował pismo nawołujące do rewolucji socjalistycznej. Przez całe życie, jeśli tylko to było możliwe, prowadził się niemoralnie.
Można przedstawić życiorys i dokonania Adama Mickiewicza bez zająknięcia się o Panu Tadeuszu? Można! No to już Państwo wiedzą, jaka jest metodologia naukawa naszych "egzorcystów". Temat numeru 2/2014 załatwiają tzw. świadectwa nawróconych oraz relacje kapłanow i psychologów, stykających się z problemami duchowymi i osobowościowymi melomanów ciężkiego rocka. Oczywiście wszystko to jest o niebo lepsze od urojeń i wynurzeń niejakiego Sławomira Hawryszczuka, którego dziełko recenzowałem na potrzeby Młota latem zeszłego rocku. Nie ma w piśmie ewidentnych bzdur, ale trudno też powiedzieć, by cokolwiek konkretnego wnosiło do wiedzy czytelników.
Jeśli ostrzeżenie przed zagrożeniem ma coś wnosić do wiedzy czytelnika i go ochronić, to należy napisać je precyzyjne i konkretne. Nie powinno opierać się o zdarzenia jednostkowe, lecz jakoś odnosić do prawideł statystycznych. Przykładowo, co daje informacja o 30 ofiarach śmiertelnych turystyki w Tatrach rocznie, jeśli się jej nie odniesie do ogólnej liczby turystów, wynoszącej ok. 4 miliony osób? Czy babcia powinna bać się o życie nastoletniego wnuka, który mówi jej, że planuje wejść na Czerwone Wierchy? Co warta byłaby gazeta zapełniona reportażami z akcyj ratowniczych WOPRu oraz wspomnieniami o samobójcach, którzy rzucali się w dół przełęczy na Orlej Perci? Czy ktokolwiek rozsądny powiedziałby, że opowiada ona rzetelnie o górach?
Tymczasem nawet z najlepszego metodologicznie tekstu zamieszczonego w "Egzorcyście" pt. Muzyczna otchłań. Satanistyczne inspiracje w muzyce metalowej i ambientowej (autorka: Małgorzata Nieszczerzewska), nie można ocenić, jak przedstawione fakty mają się do ogółu zjawiska, jakim jest współczesna muzyka metalowa. Z całego numeru magazynu dowiedzieliśmy się, że na chrześcijaństwo nawróciło się trzech artystów, dwóch z zespołu Megadeth oraz jeden z Iron Maiden. Czy to wszyscy chrześcijańscy metalowcy według red. Kasjaniuka?! To zabawne, bo ja mógłbym sypnąć z rękawa kilkudziesięcioma nazwiskami/ nazwami zespołów, i to wyłącznie z najwyższej półki.
Zabrakło choćby najprostszej typologii, która definiowałaby podgatunki heavy metalu. Choćby takiej jak na załączonym zabawnym anglojęzycznym obrazku.
Mimo wszelkich stereotypów związanych z heavy metalem trudno byłoby nawet "egzorcystom" dowieźć, iż słuchanie tego rodzaju muzyki jakoś ogólnie wiąże się z niebezpieczeństwami duchowymi, tudzież popadnięciem w szemrane towarzystwo. Owszem, jest takie ryzyko, ale należałoby spróbować je zdefiniować. Nie każdy wykonawca jest wcielonym nergalem, a wielu twórców prezentuje bardzo wysoki poziom kompozytorski i wirtuozerski, poparty pozytywnym przekazem. Sam gatunek muzyczny zaś narzuca wręcz konserwatyzm i poprzez swe ścisłe definicje samoogranicza artystów. Ponadto, większość czołowych metalowców stanowią panowie w statecznym wieku, którzy jeśli zaskakują opinię publiczną, to raczej z uwagi na brak zgody z zasadami poprawności politycznej. Przykładowo, lider Kissów Gene Simmons niedawno sprzeciwił się walce z chrześcijaństwem w sferze publicznej. Gene zawsze deklarował się jako amerykański ("neokoneserwatywny") imperialista o zacięciu militarnym, zatem ta deklaracja jest szczególnie dla nas interesująca. Miłość do ojczyzny i szacunek dla dokonań przodków są wartościami szczególnie często opiewanymi przez artystów brytyjskich, więc takiego zdziwienia nie budzi uczczenie dnia świętego Jerzego przez czcigodną grupę Saxon czy płyty wydawane przez słynnego aktora sir Christophera Lee ku czci jego przodka w prostej linii Karola Wielkiego. Sir Christopher jest najstarszym czynnym artystą heavymetalowym świata.
Pomijając błędy metodologiczne, musimy pamiętać, iż teksty zamieszczane w "Egzorcyście" są sporządzane przez specyficznych ludzi. Nie wiem, z jakimi demonami zmagał się w swoim czasie red. Grzegorz Kasjaniuk (autor zamieszczonego świadectwa oraz reportażu o nawróceniu Dave'a Mustaine'a z Megadeth), ale to rzutuje na neofityzm jego podejścia względem chrześcijaństwa. Sądzę, że analogicznie musi pisać wyleczony alkoholik o źródłach, przyczynach swojego nałogu, bo dla niego każdy kontakt z lampką wina może skończyć się oktawą picia na umór. Skoro nie mam - Bogu dzięki - takich doświadczeń, to trudno, abym je w pełni zrozumiał. Pan Kasjaniuk też mógłby mieć kłopoty z przyjęciem do wiadomości, iż spora część konserwatywnych katolików szczególnie się lubuje właśnie w zwalczanym przezeń aktualnie heavy metalu.
)
Można przedstawić życiorys i dokonania Adama Mickiewicza bez zająknięcia się o Panu Tadeuszu? Można! No to już Państwo wiedzą, jaka jest metodologia naukawa naszych "egzorcystów". Temat numeru 2/2014 załatwiają tzw. świadectwa nawróconych oraz relacje kapłanow i psychologów, stykających się z problemami duchowymi i osobowościowymi melomanów ciężkiego rocka. Oczywiście wszystko to jest o niebo lepsze od urojeń i wynurzeń niejakiego Sławomira Hawryszczuka, którego dziełko recenzowałem na potrzeby Młota latem zeszłego rocku. Nie ma w piśmie ewidentnych bzdur, ale trudno też powiedzieć, by cokolwiek konkretnego wnosiło do wiedzy czytelników.
Jeśli ostrzeżenie przed zagrożeniem ma coś wnosić do wiedzy czytelnika i go ochronić, to należy napisać je precyzyjne i konkretne. Nie powinno opierać się o zdarzenia jednostkowe, lecz jakoś odnosić do prawideł statystycznych. Przykładowo, co daje informacja o 30 ofiarach śmiertelnych turystyki w Tatrach rocznie, jeśli się jej nie odniesie do ogólnej liczby turystów, wynoszącej ok. 4 miliony osób? Czy babcia powinna bać się o życie nastoletniego wnuka, który mówi jej, że planuje wejść na Czerwone Wierchy? Co warta byłaby gazeta zapełniona reportażami z akcyj ratowniczych WOPRu oraz wspomnieniami o samobójcach, którzy rzucali się w dół przełęczy na Orlej Perci? Czy ktokolwiek rozsądny powiedziałby, że opowiada ona rzetelnie o górach?
Tymczasem nawet z najlepszego metodologicznie tekstu zamieszczonego w "Egzorcyście" pt. Muzyczna otchłań. Satanistyczne inspiracje w muzyce metalowej i ambientowej (autorka: Małgorzata Nieszczerzewska), nie można ocenić, jak przedstawione fakty mają się do ogółu zjawiska, jakim jest współczesna muzyka metalowa. Z całego numeru magazynu dowiedzieliśmy się, że na chrześcijaństwo nawróciło się trzech artystów, dwóch z zespołu Megadeth oraz jeden z Iron Maiden. Czy to wszyscy chrześcijańscy metalowcy według red. Kasjaniuka?! To zabawne, bo ja mógłbym sypnąć z rękawa kilkudziesięcioma nazwiskami/ nazwami zespołów, i to wyłącznie z najwyższej półki.
Zabrakło choćby najprostszej typologii, która definiowałaby podgatunki heavy metalu. Choćby takiej jak na załączonym zabawnym anglojęzycznym obrazku.
Mimo wszelkich stereotypów związanych z heavy metalem trudno byłoby nawet "egzorcystom" dowieźć, iż słuchanie tego rodzaju muzyki jakoś ogólnie wiąże się z niebezpieczeństwami duchowymi, tudzież popadnięciem w szemrane towarzystwo. Owszem, jest takie ryzyko, ale należałoby spróbować je zdefiniować. Nie każdy wykonawca jest wcielonym nergalem, a wielu twórców prezentuje bardzo wysoki poziom kompozytorski i wirtuozerski, poparty pozytywnym przekazem. Sam gatunek muzyczny zaś narzuca wręcz konserwatyzm i poprzez swe ścisłe definicje samoogranicza artystów. Ponadto, większość czołowych metalowców stanowią panowie w statecznym wieku, którzy jeśli zaskakują opinię publiczną, to raczej z uwagi na brak zgody z zasadami poprawności politycznej. Przykładowo, lider Kissów Gene Simmons niedawno sprzeciwił się walce z chrześcijaństwem w sferze publicznej. Gene zawsze deklarował się jako amerykański ("neokoneserwatywny") imperialista o zacięciu militarnym, zatem ta deklaracja jest szczególnie dla nas interesująca. Miłość do ojczyzny i szacunek dla dokonań przodków są wartościami szczególnie często opiewanymi przez artystów brytyjskich, więc takiego zdziwienia nie budzi uczczenie dnia świętego Jerzego przez czcigodną grupę Saxon czy płyty wydawane przez słynnego aktora sir Christophera Lee ku czci jego przodka w prostej linii Karola Wielkiego. Sir Christopher jest najstarszym czynnym artystą heavymetalowym świata.
Pomijając błędy metodologiczne, musimy pamiętać, iż teksty zamieszczane w "Egzorcyście" są sporządzane przez specyficznych ludzi. Nie wiem, z jakimi demonami zmagał się w swoim czasie red. Grzegorz Kasjaniuk (autor zamieszczonego świadectwa oraz reportażu o nawróceniu Dave'a Mustaine'a z Megadeth), ale to rzutuje na neofityzm jego podejścia względem chrześcijaństwa. Sądzę, że analogicznie musi pisać wyleczony alkoholik o źródłach, przyczynach swojego nałogu, bo dla niego każdy kontakt z lampką wina może skończyć się oktawą picia na umór. Skoro nie mam - Bogu dzięki - takich doświadczeń, to trudno, abym je w pełni zrozumiał. Pan Kasjaniuk też mógłby mieć kłopoty z przyjęciem do wiadomości, iż spora część konserwatywnych katolików szczególnie się lubuje właśnie w zwalczanym przezeń aktualnie heavy metalu.
)
piątek, 7 marca 2014
Mszaliki dla dzieci - do pobrania
Dawne linki wygasły, więc zgodnie z zamieszczoną prośbą ponownie udostępniam książeczkę do nabożeństwa dla małych dzieci pt. "Msza Święta w obrazkach".
A także "Mszalik dla dziatwy" x. dr Bielawskiego, wydany w zawsze polskim Lwowie AD 1935.
Niestety, nie pamiętam już, który z WKolegów podesłał mi te skany, ale serdecznie i "bezosobowo" za nie dziękuję. Pliki po ściągnięciu wymagają pewnej obróbki (przycięcia w programie graficznym). Może ktoś z Państwa po wprowadzeniu tych korekt zechce ponownie załadować Mszalik dla dziatwy do internetu?
A także "Mszalik dla dziatwy" x. dr Bielawskiego, wydany w zawsze polskim Lwowie AD 1935.
Niestety, nie pamiętam już, który z WKolegów podesłał mi te skany, ale serdecznie i "bezosobowo" za nie dziękuję. Pliki po ściągnięciu wymagają pewnej obróbki (przycięcia w programie graficznym). Może ktoś z Państwa po wprowadzeniu tych korekt zechce ponownie załadować Mszalik dla dziatwy do internetu?
środa, 26 lutego 2014
Kolejna głupia, pseudotradycjonalistyczna strona internetowa
Przypadkowo wszedłszy na forum rebelya.pl, by w jednym z wątków dyskusyjnych znaleźć linka do strony "Dla katolików rzymskich integralnych".
Strony i blogi osobiste prezentują różny poziom merytoryczny i zwykle nie zajmuję się nimi, lecz raczej konkretnymi zagadnieniami. Jednak ta strona zasługuje na swoje pięć minut. Tyle wystarczy, by zorjentować się, że jej autor (autorzy?) nie mają zahamowań przed napisaniem żadnej piramidalnej bzdury. Znalazłem tam "101 herezji antypapieża Jana Pawła II", Spisek na konklawe 1958 roku (wersja uzupełniona) oraz Schizmatyckie konsekracje lefebrystów i sedewakantystów.
Słowem, urodzić się tu chce jakiś rodzimy "Mały Kościółek", z jednej strony uznający następców Piusa XII za antypapieży, a z drugiej strony - kwestjonujący wszelkie rozwiązania podejmowane przez różne nurty tradycjonalizmu katolickiego w celu ocalenia Kościoła. Niestety, obok tych głupot pisanych od siebie autor strony "Katolik integralny" zamieszcza całkiem sporo wartościowych, przedsoborowych tekstów teologicznych. Niewprawny czytelnik może się w tem łatwo zgubić, przedczem przestrzegam.
A propos słabych tekstów: w najnowszym numerze "Do rzeczy" pojawia się dzieło sygnowane przez Piotra Kowalczuka pt. "Spisek postępowców: odwołać papieża", który jest tłumaczeniem, streszczeniem, plagiatem, jakkolwiek by to nie nazwać artykułu Antoniego Socciego spolszczonego przez Gajowego Maruchę, analizowanego w poprzednim wpisiem "Młota". W "Do rzeczy" zawsze jest sporo wartościowych tekstów, ale ten się do nich nie zalicza.
Strony i blogi osobiste prezentują różny poziom merytoryczny i zwykle nie zajmuję się nimi, lecz raczej konkretnymi zagadnieniami. Jednak ta strona zasługuje na swoje pięć minut. Tyle wystarczy, by zorjentować się, że jej autor (autorzy?) nie mają zahamowań przed napisaniem żadnej piramidalnej bzdury. Znalazłem tam "101 herezji antypapieża Jana Pawła II", Spisek na konklawe 1958 roku (wersja uzupełniona) oraz Schizmatyckie konsekracje lefebrystów i sedewakantystów.
Słowem, urodzić się tu chce jakiś rodzimy "Mały Kościółek", z jednej strony uznający następców Piusa XII za antypapieży, a z drugiej strony - kwestjonujący wszelkie rozwiązania podejmowane przez różne nurty tradycjonalizmu katolickiego w celu ocalenia Kościoła. Niestety, obok tych głupot pisanych od siebie autor strony "Katolik integralny" zamieszcza całkiem sporo wartościowych, przedsoborowych tekstów teologicznych. Niewprawny czytelnik może się w tem łatwo zgubić, przedczem przestrzegam.
A propos słabych tekstów: w najnowszym numerze "Do rzeczy" pojawia się dzieło sygnowane przez Piotra Kowalczuka pt. "Spisek postępowców: odwołać papieża", który jest tłumaczeniem, streszczeniem, plagiatem, jakkolwiek by to nie nazwać artykułu Antoniego Socciego spolszczonego przez Gajowego Maruchę, analizowanego w poprzednim wpisiem "Młota". W "Do rzeczy" zawsze jest sporo wartościowych tekstów, ale ten się do nich nie zalicza.
czwartek, 13 lutego 2014
Rewelacje pana Socciego i spółki
Wraz z pierwszą rocznicą zapowiedzi abdykacji Ojca Świętego Benedykta XVI uaktywniły się głosy kwestionujące ważność tej rezygnacji. Liderem w ww. zakresie jest znany fatimolog x. Paweł Kramer , który pod koniec listopada 2013 r. najprzód nie zdzierżył franciszkowej adhortacji apostolskiej Evangelii Gaudium i przyjął bynajmniej nie bezpodstawnie pozycję sedewakantystyczną, by chwilę później ogłosić, że rezygnacja Benedykta XVI jako wymuszona jest nieważna i on sam wciąż traktuje biskupa Józefa Ratzingera jako panującego papieża.
Znany włoski watykanolog Antoni Socci poszedł tym tropem i ogłosił w ostatnich dniach teksty drążące temat. Są one dostępne na jego stronie internetowej i łatwiej je tam czytać niż u Dextimusa. A najlepiej jest skorzystać z translacji Gajowego Maruchy, który chyba niesłusznie się zastrzega co do możliwej niepoprawności tłumaczenia.
Komentując te rewelację powtórzę słowo w słowo to, com napisał rok temu:
Sądzę, iż kard. Józef Ratzinger został papieżem z ... konieczności, chcąc choć trochę uporządkować obserwowany przez lata posoborowy burd... tj. bałagan. Benedykt XVI chyba nigdy w życiu nie marzył o funkcji biskupa Rzymu, zawsze wypełniając tę funkcję w sposób skromny, wręcz nieśmiały. Chciał być kapłanem, biskupem, kardynałem i pozostawać teologiem - myślicielem, profesorem, nauczycielem. Ale liderem miliardowej organizacji w krytycznym dla niej momencie transformacji ?! Wątpię, bardzo w to wątpię. To nie jest typ człowieka, który zwłaszcza w wieku 85 lat motywowałby się do pracy poprzez konflikty i starcia, w które wchodziłby z impetem szarżującego hipopotama. Ojciec Święty chciał zmieniać Kościół swoim dobrym przykładem, miłością i łagodnością. Nie karał tych, których powinien karać; nie degradował, nie usuwał ze stanowisk tych, których powinien wysyłać na zieloną trawkę. Być może liczył, że jego polityka miłosierdzia pozwoli mu na tyle ustabilizować Watykan i cały Kościół, że będzie mógł spokojnie abdykować i spędzić ostatnie lata życia z muzyką, przyrodą i kotami. Nie było mu to dane, gdyż zarówno Vatileaks jak i inne afery charakteryzował ten sam mechanizm, coraz większego poczucia bezkarności kurjalistów, o którym pisałem dwa lata temu:
No więc właśnie: poprzez praktykę dnia codziennego Benedykt XVI dostrzegał, iż jego współpracownicy kurjalni wprawdzie dzielili się na tych, co mu potakiwali z uśmiechem i tych, którzy trwali w biernym oporze, ale w praktyce wszyscy realizowali własne zamysły. Zabrakło tak zwanych "państwowców"; zabrakło ludzi idei, którzy wdrażaliby pomysły swego szefa. Miał rację Stalin mówiąc, że "Кадры решают все". Benedykt XVI nie mógł osiągnąć doczesnego sukcesu nie prowadząc dobrej polityki kadrowej.
Czy jest zawiązany spisek przeciw Kościołowi i papiestwu? Z pewnością tak, ale jako element odwiecznej wojny dobra ze złem, która trwa od czasu buntu Lucyfera. Jej nowożytny etap rozpoczęła organizacja lóż masońskich, aspirujących do rządu dusz nad ludzkością i zamiany dekalogu na antywartości, które znamy jako "prawa człowieka". Dla powodzenia tego spisku nie jest konieczna śmierć starego papieża, lecz narastający chaos w Kościele. Nasi wrogowie doskonale znają stwierdzenia takie jak tertuljanowe "krew męczenników jest nasieniem Kościoła" i z pewnością byliby bardzo powsciągliwi, by przysporzyć nam kolejnego męczennika.
Jak Państwo myślą, czy łatwo jest zaszantażować osiemdziesięciopięcioletniego starca? Czym można go szachować, jeśli nie ma dzieci, wnuków, a codziennie jest spotwarzany przez najrozmaitsze szumowiny z całego świata ? Co jeszcze można wywlec człowiekowi, do którego przynależności w Hitlerjugend i Wehrmachcie niesposób się przyczepić? Zapewniam Państwa, że gdyby było coś takiego w życiorysie Benedykta XVI i byłby on podatny na szantaże, to nigdy nie zobaczylibyśmy Summorum Pontificum.
Wróćmy do Socciego. Druga część jego argumentacji
napotyka na jeden problem: renuncjacja Benedykta XVI nie miała precedensu w czasach nowożytnych. Historję tworzy układ pomiędzy skromnym człowiekiem miłującym porządek i elegancję a człowiekiem trzymającym się z dala nie tylko od konwenansów ale i od savoir vivre'u. W tej relacji na szczęście wahadło jest przechylone na stronę pierwszego z wymienionych. Papież senior zachowuje się jak większość emerytowanych ordynarjuszów, którzy też przecież są "wymysłem" ostatnich 40 lat.
Czemu Antoni Socci pisze swoje teksty ? Sądzę, że dla rozgłosu. Dziennikarze po to zazwyczaj piszą. To jest najprostsze i najlepsze wyjaśnienie. Zauważmy, że nawet gdyby miał on rację, to raczej nie pojawią się żuawi, którzy ruszą na Watykan, obalą "uzuraptora", przywrócą prawowitego papieża na tron i uprzątną teren. Równocześnie, ujawnienie prawdy o nieważności abdykacji Benedykta XVI byłoby dlań wyrokiem śmierci. Ludzie, którzy mieliby go szantażować, z pewnością znaleźliby sposób, by szybko go życia pozbawić.
Legenda o ukrytym pontyfikacie Benedykta XVI może wejść do kanonu tradibaśni, obok papiestwa Józefa kardynała Siriego, jakie wtajemniczeni dostrzegają w wielu odniesieniach w powieściach Jana Raspaila (Pierścień Rybaka, Sire). Ale sądzę, że jej faktyczne miejsce jest obok kota w butach i złotej kaczki. Nie sprowadzajmy do tego poziomu dziedzictwa wielkiego myśliciela, który najpierw uformował się jako bardzo progresywny teolog, by przez całe życie maszerować w stronę katolickiej prawowierności. Niecałe dziesięć lat od śmierci Jana Pawła II wystarczyło, by zanikło "Pokolenie JP2". Ufam, że "pokolenie Benedykta XVI" lepiej przetrwa próbę czasu. Zasługuje na to.
Znany włoski watykanolog Antoni Socci poszedł tym tropem i ogłosił w ostatnich dniach teksty drążące temat. Są one dostępne na jego stronie internetowej i łatwiej je tam czytać niż u Dextimusa. A najlepiej jest skorzystać z translacji Gajowego Maruchy, który chyba niesłusznie się zastrzega co do możliwej niepoprawności tłumaczenia.
Latem roku 2011 uzyskałem z wiarygodnego źródła informację, iż Benedykt XVI podjął decyzję o abdykacji z chwilą ukończenia 85 lat, czyli w kwietniu 2012. Mój artykuł na ten temat (25.09.2011) został skwitowany lawiną komentarzy, iż uwłaczam Watykanowi – a później wypominano mi, iż moja przepowiednia się nie ziściła. Odpowiedziałem, iż podówczas papież znajdował się w epicentrum burzy Vatileaks, więc nie mógł zrezygnować. Ale po zamknięciu tej sprawy 11.02.2013 Benedykt ogłosił swą dramatyczną decyzję – przed ukończeniem 86-go roku życia.
Wczoraj (11.02.2014) kardynał Bertone ujawnił, iż papież dojrzewał przez pewien czas do tej decyzji i rozmawiał z nim w połowie 2012 roku. Zdecydował się opóźnić swą abdykację ze względu na aktualne, burzliwe dla Watykanu, okoliczności. Decyzję powziął jednak w kwietniu 2012 roku, czyli tak, jak napisałem.
Zastanawiałem się, skąd moje źródła informacji mogły to na pewno wiedzieć już dwa lata wcześniej? Czyżby jakieś osoby w otoczeniu papieża zawczasu uzgodniły coś ponad jego głową?
Komentując te rewelację powtórzę słowo w słowo to, com napisał rok temu:
Przy obecnym stanie wiedzy na temat przyczyn abdykacji Benedykta XVI skłaniałbym się do hipotezy, że Papież podjął tę decyzję, bo ... chciał. Kilkukrotnie wcześniej pojawiały się półsłówka, symptomy, gesty wskazujące, iż papa Ratzinger dopuszcza zakończenie posługi papieskiej przed śmiercią.
Sądzę, iż kard. Józef Ratzinger został papieżem z ... konieczności, chcąc choć trochę uporządkować obserwowany przez lata posoborowy burd... tj. bałagan. Benedykt XVI chyba nigdy w życiu nie marzył o funkcji biskupa Rzymu, zawsze wypełniając tę funkcję w sposób skromny, wręcz nieśmiały. Chciał być kapłanem, biskupem, kardynałem i pozostawać teologiem - myślicielem, profesorem, nauczycielem. Ale liderem miliardowej organizacji w krytycznym dla niej momencie transformacji ?! Wątpię, bardzo w to wątpię. To nie jest typ człowieka, który zwłaszcza w wieku 85 lat motywowałby się do pracy poprzez konflikty i starcia, w które wchodziłby z impetem szarżującego hipopotama. Ojciec Święty chciał zmieniać Kościół swoim dobrym przykładem, miłością i łagodnością. Nie karał tych, których powinien karać; nie degradował, nie usuwał ze stanowisk tych, których powinien wysyłać na zieloną trawkę. Być może liczył, że jego polityka miłosierdzia pozwoli mu na tyle ustabilizować Watykan i cały Kościół, że będzie mógł spokojnie abdykować i spędzić ostatnie lata życia z muzyką, przyrodą i kotami. Nie było mu to dane, gdyż zarówno Vatileaks jak i inne afery charakteryzował ten sam mechanizm, coraz większego poczucia bezkarności kurjalistów, o którym pisałem dwa lata temu:
Jest wszakże w „kłopotach pijarowskich” Benedykta XVI jedna rzecz, która zadziwia. Mianowicie, wytworzył się na Watykanie unikalny model, zgodnie z którym jedynym odpowiedzialnym za faktyczne lub urojone gafy i błędy Papieża jest … on sam. Czy to w sprawie przemówienia antyislamskiego w Ratyzbonie AD 2006, czy przy „aferze negacjonistycznej” biskupa Williamsona FSSPX, czy to przy nominacji Stanisława Wielgusa na arcybiskupa warszawskiego, czy w każdej innej opisywanej przez Rodariego i Tornielliego – nie spadają głowy zdymisjonowanych urzędników czy dyplomatołków. Wręcz przeciwnie, bywają oni doceniani kolejnymi awansami – chyba tylko po to, by nie szkodzili na dotychczasowych stanowiskach i osiągali sobie przeznaczone pułapy niekompetencji. Zaś Benedykt XVI pisze osobiste listy wyjaśniające motywy swoich decyzyj, przeprasza i wyraża skruchę. Nie znam za dobrze atmosfery panującej na watykańskich korytarzach, ale wątpię, by po kilku takich akcjach zostało choć 50 % wcześniejszej karności i dyscypliny w pracujących tam monsignorach. Taka postawa Ojca Świętego bardzo szkodzi wdrażanym przezeń reformom: prawa pozostają na papierze a nie podlegają procesom instytucjonalizacji.
No więc właśnie: poprzez praktykę dnia codziennego Benedykt XVI dostrzegał, iż jego współpracownicy kurjalni wprawdzie dzielili się na tych, co mu potakiwali z uśmiechem i tych, którzy trwali w biernym oporze, ale w praktyce wszyscy realizowali własne zamysły. Zabrakło tak zwanych "państwowców"; zabrakło ludzi idei, którzy wdrażaliby pomysły swego szefa. Miał rację Stalin mówiąc, że "Кадры решают все". Benedykt XVI nie mógł osiągnąć doczesnego sukcesu nie prowadząc dobrej polityki kadrowej.
Czy jest zawiązany spisek przeciw Kościołowi i papiestwu? Z pewnością tak, ale jako element odwiecznej wojny dobra ze złem, która trwa od czasu buntu Lucyfera. Jej nowożytny etap rozpoczęła organizacja lóż masońskich, aspirujących do rządu dusz nad ludzkością i zamiany dekalogu na antywartości, które znamy jako "prawa człowieka". Dla powodzenia tego spisku nie jest konieczna śmierć starego papieża, lecz narastający chaos w Kościele. Nasi wrogowie doskonale znają stwierdzenia takie jak tertuljanowe "krew męczenników jest nasieniem Kościoła" i z pewnością byliby bardzo powsciągliwi, by przysporzyć nam kolejnego męczennika.
Jak Państwo myślą, czy łatwo jest zaszantażować osiemdziesięciopięcioletniego starca? Czym można go szachować, jeśli nie ma dzieci, wnuków, a codziennie jest spotwarzany przez najrozmaitsze szumowiny z całego świata ? Co jeszcze można wywlec człowiekowi, do którego przynależności w Hitlerjugend i Wehrmachcie niesposób się przyczepić? Zapewniam Państwa, że gdyby było coś takiego w życiorysie Benedykta XVI i byłby on podatny na szantaże, to nigdy nie zobaczylibyśmy Summorum Pontificum.
Wróćmy do Socciego. Druga część jego argumentacji
Oprócz słów istnieje język gestów. Z tego, co widzimy, Benedykt XVI zdecydował się nadal pozostać “na dworze Piotra”, nadal ubiera się na biało, pozwala się nazywać “emerytowanym papieżem” i nadal używa imienia Benedykt XVI, nawet w dokumentach. Nie zmienił również swego herbu mimo sugestii Watykanu.
Wiemy, że w Kościele istnieje także “ciche nauczanie”. Być może tak jest i w tym przypadku.
Postscriptum
Chcę zacytować piękny i znaczący tweet papieża Franciszka: ”Dziś wzywam was do modlitwy o Jego Świątobliwość Benedykta XVI, człowieka wielkiej odwagi i pokory”.
napotyka na jeden problem: renuncjacja Benedykta XVI nie miała precedensu w czasach nowożytnych. Historję tworzy układ pomiędzy skromnym człowiekiem miłującym porządek i elegancję a człowiekiem trzymającym się z dala nie tylko od konwenansów ale i od savoir vivre'u. W tej relacji na szczęście wahadło jest przechylone na stronę pierwszego z wymienionych. Papież senior zachowuje się jak większość emerytowanych ordynarjuszów, którzy też przecież są "wymysłem" ostatnich 40 lat.
Czemu Antoni Socci pisze swoje teksty ? Sądzę, że dla rozgłosu. Dziennikarze po to zazwyczaj piszą. To jest najprostsze i najlepsze wyjaśnienie. Zauważmy, że nawet gdyby miał on rację, to raczej nie pojawią się żuawi, którzy ruszą na Watykan, obalą "uzuraptora", przywrócą prawowitego papieża na tron i uprzątną teren. Równocześnie, ujawnienie prawdy o nieważności abdykacji Benedykta XVI byłoby dlań wyrokiem śmierci. Ludzie, którzy mieliby go szantażować, z pewnością znaleźliby sposób, by szybko go życia pozbawić.
Legenda o ukrytym pontyfikacie Benedykta XVI może wejść do kanonu tradibaśni, obok papiestwa Józefa kardynała Siriego, jakie wtajemniczeni dostrzegają w wielu odniesieniach w powieściach Jana Raspaila (Pierścień Rybaka, Sire). Ale sądzę, że jej faktyczne miejsce jest obok kota w butach i złotej kaczki. Nie sprowadzajmy do tego poziomu dziedzictwa wielkiego myśliciela, który najpierw uformował się jako bardzo progresywny teolog, by przez całe życie maszerować w stronę katolickiej prawowierności. Niecałe dziesięć lat od śmierci Jana Pawła II wystarczyło, by zanikło "Pokolenie JP2". Ufam, że "pokolenie Benedykta XVI" lepiej przetrwa próbę czasu. Zasługuje na to.