W ostatnich godzinach wiele szumu poczynił mesjanistyczny tekst opublikowany w „Naszym Dzienniku” pt. „Ość w gardle tego świata”. Zawiera on klasycznie romantyczne ujęcie tematu polskości jako wiecznej misji, potrzebnej do zbawienia. Wencel dzieli w nim naród na tych, którzy chcieliby uczynić z Polski sprawną maszynkę do bogacenia się i tych, którzy są dumni z wiary katolickiej, umiłowania wolności oraz poczucia wyższości nad „mieszkańcami zsekularyzowanego Zachodu i barbarzyńskiego Wschodu”. Sam oczywiście zalicza się do drugiej z wymienionych grup. Ufa, że misja, jaką Polska otrzymała od Boga, zostanie przez Niego dopełniona. Tragedia smoleńska ma pobudzić do trwania tę część narodu, w której wygasł żar po śmierci Jana Pawła II. Współcześni mesjaniści mają czekać na wypełnienie proroctwa z „Dzienniczka” s. Faustyny: „[z Polski] wyjdzie iskra, która przygotuje świat na ostateczne przyjście Moje".
Moi znamienici Koledzy na łamach www.konserwatyzm.pl dostrzegli tu ryzyko utworzenia schizmatyckiego kościoła narodowego (p. Jan Filip Libicki) czy recydywę dziewiętnastowiecznej towiańszczyzny (pp. Wielomski i Robaczewski). O ile nie widzę zagrożenia schizmą narodową, gdyż spójnikiem całego polskiego posoborowego katolicyzmu jest i będzie „błogosławiony Jan Paweł Wielki”, to oczywiście możliwe jest odnowienie milczących od dobrych kilku lat podziałów na posoborowie proeuropejskie (ex „Kościół łagiewnicki”) i posoborowie mesjanistyczne (ex „Kościół toruński”). Nie jest to wszakże żadna specjalnie nowa jakość. Harcownicy wrócą na dawne pozycje i będą warczeć na siebie przez cały rok za wyjątkiem 2 kwietnia, 1 maja czy 16 października.
Mojem podstawowem zastrzeżeniem względem tekstu p. Wencla jest beatyfikacja nieudolności. Poeta pisze bowiem:
• „Polska nigdy nie stanie się świetnie działającą korporacją.”
• „Dla nas przewidziano co innego: brak stabilizacji, tymczasowość, rzadkie sukcesy polityczne i gospodarcze, częstsze porywy ducha, a okresowo traumatyczne doświadczenia, przypominające nam, kim jesteśmy.”
• „Nie zbudujemy sojuszy gwarantujących nam pozycję zachodnioeuropejskiego państwa, bo zawsze będziemy przeszkadzać imperiom.”
Powtórzę raz jeszcze: Polska musi według Wencla jedynie trwać w polskości. Trwać w tej nieudolności i cierpieniu, a wtedy, kiedyś zostanie wywyższona przez Boga. Nagroda ma być nam dana za to, że – znów zacytuję poetę – „zakopaliśmy swój talent w ogrodzie i stawiamy straże, żeby nikt go nie ukradł.” W tem właśnie miejscu widać błąd Autora i sprzeczność jego tezy z Ewangelją, w której Boski Mistrz jasno przykazał nam, abyśmy swe talenta pomnażali.
Bóg, kochając ludzi, zsyła na nich swoje gromy jako karę za grzechy, oczyszczenie i zachętę ku poprawie. Katastrofa smoleńska, niezależnie od jej przyczyn, powinna być tak traktowana. Powinniśmy odczytać swoje grzechy i odwrócić się od nich, a nie traktować je jako fundament naszej nowej tożsamości. Bóg Wojciecha Wencla to bóg nienawidzący nas wszystkich. W tym aspekcie jego podejście z pewnością nie jest chrześcijańskie. Nie trzeba być biednym nieudacznikiem, by być Polakiem – katolikiem.
czwartek, 27 stycznia 2011
wtorek, 25 stycznia 2011
Dzień islamu w polskiem posoborowiu
Wprawdzie nikt jeszcze publicznie nie ogłosił przestarzałości Świąt Bożego Narodzenia, ale w styczniu coraz bardziej panoszy się ich ewidentna konkurencja: oktawa tak zwanych "modlitw o jedność chrześcijan". Rozpoczyna ją dzień judaizmu a kończy dzień islamu. Drugi z wymienionych "dni" jest jak na razie wydarzeniem mniejszej rangi, bo póki co judaizm ma w polskim episkopacie więcej fanów, skrycie pragnących zapewne corocznej prolongaty dnia do tygodnia, miesiąca, a może nawet i roku.
Islam w Polsce nabiera dynamizmu. Dzieje się tak z uwagi na wiele czynników, takich jak imigracje niepolskich wyznawców islamu, większa dzietność mahometanów oraz konwersje Polaków. Można szacować na dziś, że muzułmanów tatarskich mamy do 5 000 podczas gdy obcych około 20 000. Trzy spośród pięciu działających meczetów funkcjonują od zaledwie 20 lat, a planuje się budowę następnych, np. w Warszawie. Jeśli na dziś nie mamy z muzułmanami takich kłopotów jak Francja, Niemcy czy Wielka Brytania, to oczywiście nie powinniśmy sami ich współtworzyć. Takie zachowanie to czysta głupota.
Oczywiście problemem nie są polscy Tatarzy, żyjący na terenach Korony i Wielkiego Xięstwa od wieluset lat, zawsze pozostający lojalnymi względem swojej ojczyzny. Ale oni nigdy nie skarżyli się na specjalną nietolerancję Polaków i nie potrzebowali "dni islamu" dla zachowania swojej tożsamości. Niestety, idea "dnia islamu" sugeruje, że religia ta ma jakąś pozytywną wartość zbawczą i może jakkolwiek ubogacać katolicyzm czy mówiąc szerzej, chrześcijaństwo.
Islam chce się przedstawiać jako religia pokoju, tolerancji i dialogu. Prawda o nim jest jednak zupełnie inna i można to łatwo ocenić zapoznając się ze skalą prześladowań wyznawców innych religij w krajach islamskich. W wielu spośród nich zakazane jest nawet prywatne sprawowanie kultu a kodeksy karne przewidują kary aż po główną za głoszenie odmiennej wiary lub odejście od wiary proroka Mahometa. Dodajmy, że większość prześladowanych i mordowanych stanowią chrześcijanie. Czy właściwie o nich pamiętamy ? Czy im pomagamy ?
Dwukrotnie obchodziliśmy już w Polsce Dnie Solidarności z Kościołem Prześladowanym. Jest to cenna i wartościowa inicjatywa - z pewnością warta wsparcia, niezależnie od tego, że ma istotny aspekt ekumeniczny.
Podkreślę, że Dzień Solidarności z Kościołem Prześladowanym stoi w sprzeczności z opisywanym tu Dniem Islamu. Ale to oczywiście tylko detal. Czy bowiem w krajach islamskich obchodzi się w meczetach Dnie Chrześcijaństwa, Dnie Katolicyzmu ? Czy wypuszcza się z tej okazji chrześcijan trzymanych w więzieniach lub choćby zezwala im, w ten jeden dzień w roku, głosić Ewangelię lub chodzić z medalikiem na piersi ?
Jeśli nie, to jaką wartość ma taki dialog międzyreligijny ? Żadną. Jest formą kapitulacji i utwierdzania innowierców w błędzie.
Zastanówmy się jeszcze nad degeneracją posoborowia. Czterdzieści lat temu prowadzono głównie "dialog między chrześcijanami". Jak wiemy, głównym owocem tego dialogu jest Nowa Msza Bugniniego, łącząca elementy nabożeństw kalwińskich i anglikańskich oraz zastępująca katolickie Offertorium Mszy "Przygotowaniem Darów" mającem swe źródła w judaiźmie rabinicznym z IV wieku po Chrystusie.
Jednak błędy Jana Pawła II kumulujące się podczas obu spotkań w Assyżu (AD 1986 i 2002) niejako zobowiązały jego naśladowców do działań bardziej międzyreligijnych. Jednym z nich jest Dzień Islamu. Co będzie dalej ? Dzień voodoo ? A może dzień satanizmu, połączony z występem Nergala i jego Behemotha w warszawskiej archikatedrze pw. św. Jana Chrzciciela ? Skoro koncertował tam scjentolog Chick Corea z zupełnie świeckim programem i pełną aprobatą urzędników kardynała Nycza, to nic nie powinno być traktowane jako niemożliwe.
poniedziałek, 17 stycznia 2011
Posoborowy ksiądz
Ksiądz posoborowy to nie jest ksiądz, który odprawia nową Mszę. Do dziś bowiem wielu dobrych kapłanów zna tylko ten ryt i to obciąża ich przełożonych aż po papieża.
Ksiądz posoborowy to ksiądz działający i nauczający zgodnie z duchem soboru. Nie przykłada starań ani do doktryny ani do liturgji. Z nauczaniem moralności może być różnie, ale tu możliwe jest podejście dość konserwatywne.
Posoborowiec w wersji polskiej może być patriotą i prawicowcem, może brzydzić się lewactwem i mieć bardzo sensowne podejście zarówno do socjalistów jak i współczesnych lewaków: feministów, pederastów itp. Może być bardzo fajnym gościem. Zasadniczo, to w każdej dziedzinie - prócz tej, która powinna być jego kluczową kompetencją, tj. teologji – może mieć erudytą i ekspertem.
Największym problemem księdza posoborowego jest zachwianie symetrji między sprawiedliwością a miłosierdziem Bożem. On jest implicite przekonany do herezji pustego piekła. Nie wierzy w takie średniowieczne przeżytki jak konieczność chrztu dla zbawienia, jeśli chodzi o zasadę. Stąd brzydzi się limbusami a rozumie akukumenizm międzyreligijny. Ma kłopot z grzechem pierworodnym i z grzechem śmiertelnym w ogóle.
Wniosek stąd prosty: bycie posoborowcem to wynik deformacji seminaryjnej i późniejszej praktyki duszpasterskiej, relacji z proboszczem, recepcji działań biskupa i episkopatu. To równocześnie najcięższe oskarżenie, jakie katolik może wysnuć względem swojej nominalnej hierarchji: zarzut demoralizowania kleryków i kapłanów, poprzez co dochodzi do dalszego ochładzania żarliwości wiary u zwykłych wiernych.
Ksiądz posoborowy to ksiądz działający i nauczający zgodnie z duchem soboru. Nie przykłada starań ani do doktryny ani do liturgji. Z nauczaniem moralności może być różnie, ale tu możliwe jest podejście dość konserwatywne.
Posoborowiec w wersji polskiej może być patriotą i prawicowcem, może brzydzić się lewactwem i mieć bardzo sensowne podejście zarówno do socjalistów jak i współczesnych lewaków: feministów, pederastów itp. Może być bardzo fajnym gościem. Zasadniczo, to w każdej dziedzinie - prócz tej, która powinna być jego kluczową kompetencją, tj. teologji – może mieć erudytą i ekspertem.
Największym problemem księdza posoborowego jest zachwianie symetrji między sprawiedliwością a miłosierdziem Bożem. On jest implicite przekonany do herezji pustego piekła. Nie wierzy w takie średniowieczne przeżytki jak konieczność chrztu dla zbawienia, jeśli chodzi o zasadę. Stąd brzydzi się limbusami a rozumie akukumenizm międzyreligijny. Ma kłopot z grzechem pierworodnym i z grzechem śmiertelnym w ogóle.
Wniosek stąd prosty: bycie posoborowcem to wynik deformacji seminaryjnej i późniejszej praktyki duszpasterskiej, relacji z proboszczem, recepcji działań biskupa i episkopatu. To równocześnie najcięższe oskarżenie, jakie katolik może wysnuć względem swojej nominalnej hierarchji: zarzut demoralizowania kleryków i kapłanów, poprzez co dochodzi do dalszego ochładzania żarliwości wiary u zwykłych wiernych.
sobota, 15 stycznia 2011
Znalezione na forum "Rebelya"
X. Filip Laguerie, przełożony Instytutu Dobrego Pasterza, przypomina podstawową naukę Kościoła związaną z pojęciem beatyfikacji.
"1. Beatyfikacja to nie kanonizacja.
2. Beatyfikacja to stwierdzenie jednego : że dana osoba jest w niebie. Tym lepiej dla niej. Od nikogo się nie wymaga, by ją naśladować.
3. Według jednomyślnej opinii teologów katolickich Kościół nie angażuje swojej nieomyślności w wypadku beatyfikacji. Może więc się pomylić. Orzeczenie, że ktoś jest błogosławiony nie należy do dziedziny wchodzącej w zakres nieomylności (sprawy wiary i moralności), nawet nie do rzeczy związanych z nimi. Podobnie jak w wypadku objawień prywatnych.
4. Kanonizacja potwierdza heroizm cnot i daje osobę kanonizowaną za przykład do naśladowania.
5. Kościół jest więc nieomylny w kanonizacjach (zdaniem owych teologów) z oczywistego powodu : znajdujemy się tu w sferze moralności, w której Kościół jest nieomylny.
Wniosek : problem jest poważny, ale nie ma czym się gorszyć."
zamieścił zacny użytkownik Gryzoń. Dziękuję i pozostawiam na blogu.
"1. Beatyfikacja to nie kanonizacja.
2. Beatyfikacja to stwierdzenie jednego : że dana osoba jest w niebie. Tym lepiej dla niej. Od nikogo się nie wymaga, by ją naśladować.
3. Według jednomyślnej opinii teologów katolickich Kościół nie angażuje swojej nieomyślności w wypadku beatyfikacji. Może więc się pomylić. Orzeczenie, że ktoś jest błogosławiony nie należy do dziedziny wchodzącej w zakres nieomylności (sprawy wiary i moralności), nawet nie do rzeczy związanych z nimi. Podobnie jak w wypadku objawień prywatnych.
4. Kanonizacja potwierdza heroizm cnot i daje osobę kanonizowaną za przykład do naśladowania.
5. Kościół jest więc nieomylny w kanonizacjach (zdaniem owych teologów) z oczywistego powodu : znajdujemy się tu w sferze moralności, w której Kościół jest nieomylny.
Wniosek : problem jest poważny, ale nie ma czym się gorszyć."
zamieścił zacny użytkownik Gryzoń. Dziękuję i pozostawiam na blogu.
czwartek, 13 stycznia 2011
Tu dla "bubli" miesta niet !
W związku z zamieszczaniem przez portal konserwatyzm.pl tekstów "religijnych" niejakiego Larkowskiego Roberta, współpracownika Bubla Leszka skreślam ten portal z listy polecanych i linkowanych na moim blogu. Konserwatyzm.pl był niegdyś opiniotwórczem miejscem kształcącem kadry polskiej prawicy, dziś stanowi głównie skansen myśli polskojęzycznych sowietów i rozmaitych dziwadeł, bab z brodami i przeciwników tańca damsko męskiego. Ludzie Bubla panoszą się tam w najlepsze, do pełni pseudoendeckiego szczęścia brakuje już tylko panów z Telewizji Narodowej. Póki co, wolny od tej zarazy jest kwartalnik "Pro Fide Rege et Lege", zatem na niego przekierowuję swój link. Sytuacja konserwatyzm.pl jest kuriozalna. Bowiem z jednej strony od niedawna dział "Religia" ma nowego opiekuna i jest to świetny fachowiec, z drugiej - jak widać, ma on niewielki wpływ na działalność portalu.
Z samym tekstem Larkowskiego pt. "Ariokatolicyzm" nie zamierzam nawet polemizować. Szkoda czasu. Tak samo nie miałoby to sensu, jak polemika z Daenikenem czy ze staremi tekstami jednego z redaktorów portalu konserwatyzm.pl dowodzącemi, że katolicka Matka Boża to przeniesienie pogańskich kultów bogini płodności.
niedziela, 9 stycznia 2011
Paweł Milcarek „Historia Mszy. Przewodnik po dziejach liturgii rzymskiej” - recenzja
"Historia Mszy” to swoiste podsumowanie pierwszej dekady istnienia kwartalnika „Christianitas”. Jest to przewodnik po dziejach liturgii rzymskiej ułożony przez Pawła Milcarka. W słowie wstępnym do tekstu (wydanego zarówno jako numer 41-42/ 2009 jak i jako osobna publikacja książkowa) pisze on: „mój tekst nie jest ciężkim opracowaniem naukowym – w istocie jest swoistym dossier, tylko w niewielkim stopniu naznaczonym własnym stylem autora. Nie będąc liturgistą, nie chciałem udawać i naśladować stylu prac naukowych, w których cytaty są jedynie potwierdzaniem stawianych tez. W przedstawionym opracowaniu jest wręcz odwrotnie: moje słowo jedynie wiąże w jedną całość stawianych tez.”
Stali czytelnicy „Christianitas” mogą zatem nie bez racji porównywać omawianą „Historię Mszy” z wcześniejszą wersją dossier liturgicznego, które ukazało się w numerze 9/ 2001 kwartalnika.
Opracowanie składa się z czterech części:
I. Treść i forma – obejmuje ona pierwszych 1500 lat rytu rzymskiego, od jego wytworzenia się w czasach apostolskich aż po potrydencką kodyfikację św. Piusa V, stanowiącą reakcję Kościoła na błędy Marcina Lutra i anglikanizm.
II. Zmienne w niezmiennym – prezentacja kolejnych wieków liturgii zachodniej, aż po Mszał bł. Jana XXIII i zapisy Konstytucji o Liturgii Sacrosanctum Concilium.
III. Reforma i deformacja, czyli droga do Novus Ordo i pierwsze lata „kreatywnego rozwoju” tego obrządku oraz bezkompromisowej walki Pawła VI i jego zauszników ze zwolennikami tradycyjnej formy rytu rzymskiego.
IV. Nowe życie starej Mszy – opis kolejnych indultów wydawanych przez Jana Pawła II i Benedykta XVI oraz równoczesnej dalszej stopniowej degeneracji edycyj typicznych i prawa wokółliturgicznego związanego z Novus Ordo.
Formuła przewodnika liturgicznego, a więc długich cytatów z dzieł rozmaitych autorytetów kościelnych i naukowych zajmujących się liturgią katolicką, sprawdza się bardzo dobrze. Rola Autora sprowadza się zaś do wybierającego źródła i fakty, które zechce przedstawić. Te właśnie wybory pana Milcarka pragnę zaprezentować i skomentować w niniejszej recenzji.
Najmniej kontrowersyjne (i najkrótsze) są dwie pierwsze części opracowania. Mimo tego, że ponad 1900 lat historii rytów zachodnich zostało opisanych na zaledwie 150 stronach, w prosty i jasny sposób przedstawiono istotę Mszy rzymskiej. Z kart książki można też wyczytać, jak bardzo praktyka parafialna sprzed choćby stulecia różniła się od współczesności zarówno NOM - u jak i Mszy trydenckiej. Nasza wrażliwość liturgiczna jest w znacznej części ukształtowana przez Mszę dialogowaną, czyli postulat ruchu liturgicznego z XX wieku. Czynne uczestnictwo wiernych było popierane przez papieża św. Piusa X jako alternatywna nie tylko dla stereotypowego odmawiania różańca, ale także dla śpiewania pieśni w języku narodowym, które nawiązywały do treści modlitw aktualnie odmawianych przez kapłana. Zapewne wielu czytelników Pawła Milcarka będzie zdziwionych, że jeden ze znaków rozpoznawczych współczesnej liturgii tradycyjnej, silentium sacrum obejmujące modlitwy Kanonu, było wprowadzane do naszych świątyń dopiero w czasach soborowych (vide s. 131), zaś możliwą formą uczestniczenia w modlitwach Mszy Katechumenów podczas Mszy recytowanej było ... słuchanie ogłoszeń parafialnych: (świadectwo przytoczone na str. 134). Bardzo dobrze, że Autor zamieścił takie smaczki, bowiem dzięki nim łatwiej możemy zrozumieć, dlaczego posoborowe deformy liturgiczne zostały tak łatwo przyjęte na całym świecie: przedsoborowa praktyka pozostawiała wiele do życzenia.
„Reforma i deformacja” to zdecydowanie najlepsza część książki. Milcarek pokazuje tu, że Ordo 1965 stanowiło odpowiednią realizację postanowień soborowej konstytucji o liturgii i mogło długofalowo przynieść dobre owoce. Niestety, równolegle z pewnym uproszczeniem obrzędem Mszy i wprowadzeniem do niej języka pojawiły się wytyczne zalecające ustawianie ołtarzy umożliwiających celebrowanie „twarzą do ludu”, koncelebrę oraz udzielanie Komunii pod dwiema postaciami. A wszystkie kolejne zmiany są tylko gorsze i sprowadzają się do zwiększenia dowolności „przewodniczących zgromadzeń eucharystycznych” i lokalnych episkopatów. Z przedstawianych przez Autora dokumentów wynika, że ogół zarządzania Kościołem w czasach Pawła VI polegał na legalizowaniu praktyk uznawanych w tradycyjnym rozumieniu za nieprawidłowości oraz krępowaniu wszelkich inicjatyw zmierzających do utworzenia choćby jakiegokolwiek „skansenu”. Paweł Milcarek dokonuje umiejętnego doboru cytatów. Możemy zatem zapoznać się z szerokim spektrum opinij: od kardynałów (kard. Antonelli nt. reformy liturgicznej: „czują pogardę do tego, co istnieje obecnie. (..) mogą mieć jak najlepsze intencje, ale przy takiej mentalności są bardziej skłonni niszczyć niż odbudowywać”, str. 215 i 219), poprzez nowoczesnych duchownych (Jerzy Grześkowiak broniący desakralizacji liturgii – „należy pod tym pojęciem rozumieć również wprowadzenie do obrzędów liturgicznych rzeczywistości doczesnej (profanum) ze wszystkimi jej charakterystycznymi, współczesnymi znakami czasu. Zamiast dawnych, skostniałych, nieżyciowych obrzędów, gestów i elementów sakralnych należałoby przyjąć współczesne znaki i sposoby ekspresji”, str. 260-261), aż po Czesława Miłosza, w którego zabawnej i lekkiej wypowiedzi można wyczytać, że Antychryst nie mógłby zjawić się na Ziemi w sprytniejszym przebraniu niż pod postacią Jana XXIII, inicjatora dostosowania Kościoła do czasów współczesnych (str. 220). W rzeczy samej, Antychryst przybierający postać Pawła VI jest w świetle książki Milcarka zbyt łatwy do zdemaskowania. Montini jawi się w niej jako zdeterminowany rewolucjonista, którego okazuje władzę papieską jedynie w celu poskromienia tradycjonalistów: „w imię Tradycji wymagamy od wszystkich naszych synów i od wszystkich wspólnot katolickich celebrowania z godnością i zapałem obrzędów odnowionej liturgii. Przyjęcie nowego Ordo Missae nie jest z pewnością pozostawione wolnej decyzji kapłanów czy wiernych” (str. 280).
Ten sam trick stosował względem katolików wiernych Tradycji również Jan Paweł II: przymykał oko na nieposłuszeństwa i nowe pomysły progresistów równocześnie piętnując tradycjonalistów. Ale o tym expressis verbis nie przeczytamy w książce Pawła Milcarka. Bowiem jej ostatnia, czwarta część opisująca „Nowe życie starej Mszy” w sposób istotny zmienia perspektywę. Wbrew zgromadzonemu materiałowi dowodowemu Autor postrzega polskiego papieża przez pryzmat słów niezwykle rzadko cytowanego w publikacji Arcybiskupa Lefebvre’a, który po audiencji odbytej w dniu 18 listopada 1978 r. wypowiedział zdania „Jestem pełen nadziei. Z Janem Pawłem II wszystko jest możliwe”. Całość wykładu prowadzona jest w ramach swoistej „hermeneutyki ciągłości” łączonej z mitem dobrego cara i jego złych urzędników. Metoda ta jest możliwa, bowiem Milcarek zasadniczo pomija opisanie ogółu dzieła Abp. Lefebvre’a, którego rozwój możliwy był jedynie poprzez trwanie w oporze względem oficjalnych władz watykańskich, w tym Jana Pawła II. Jest rzeczą zrozumiałą, że książka zatytułowana „Historia Mszy” nie będzie odnosić się do wszystkich większych problemów doktrynalnych posoborowia, ale błędem jest pominięcie choćby tak kluczowych opracowań tradycjonalistycznych jak słynne „62 powody, dla których, aby pozostać w zgodzie z sumieniem, nie możemy uczęszczać na Nową Mszę”, dzieło księży z diecezji Campos. O tym, że Abp Lefebvre miał jakieś względnie nietypowe dla czasów posoborowych poglądy teologiczne, dowiadujemy się jedynie za pośrednictwem wypowiedzi prof. Gogacza, który zachowuje równą odległość względem progresizmu (x. Jan Kung) i reakcjonizmu (str. 311).
O ile Autor celnie wskazuje źródła błędów bugninizmu i ich konsekwencje (czego nie było w dossier o Mszy zawartym w Christianitas 9/ 2001), to wciąż nie potrafi docenić i opisać „ukrytego życia starej Mszy”, którego głównym dobroczyńcą był Abp Lefebvre. Nie ma zatem w książce zgoła nic pozytywnego o Bractwie Świętego Piusa X. Wręcz przeciwnie, „lefebvryści”, jeśli już się pojawiają, są postaciami negatywnymi: nielegalnie przejmują kościół Saint Nicolas du Chardonnet w Paryżu (str. 289), zrywają protokół z 5 maja 1988 (str. 320), wreszcie – przyjmują sakry biskupie w wyniku „nielegalnych święceń” udzielonych przez Abp. Lefebvre’a (str. 322) po czym zwalczają „”zdrajców” z Ecclesia Dei wykonujących „diabelską robotę” w służbie „modernistycznego Rzymu”” (str. 337). Są też oczywiście sytuacje, w których cytowane przez Milcarka wypowiedzi Piusowców są nietrafne i nierozsądne – chodzi mi w szczególności o zarzuty podnoszone w dwumiesięczniku "Zawsze Wierni" (numer 4/2002) przeciwko kard. Ratzingerowi (str. 396). Notabene, jest to jedyny znaleziony przeze mnie przypadek cytowania „Zawsze Wiernych” w omawianej książce. Bowiem, kiedy przedstawiciele FSSPX mogliby i powinni pojawić się jako pozytywni bohaterowie, na przykład w kontekście przywracania Mszy trydenckiej w Polsce w latach 90-tych XX wieku, Autor jest uprzejmy przemilczeć te fakty (Czytelnik znajdzie je np. w tekście p. K. Kawęckiego oraz w tekście p. P. Błaszkowskiego) i zamaskować je wypowiedzią p. Marka Jurka z 1998 r., w której podkreśla on, że „wbrew stawianym [przez lefebrystów] tezom, że to Bractwu Świętego Piusa X zawdzięczają swe prawa „wspólnoty Ecclesia Dei”, trzeba jasno stwierdzić, że to, co uzyskaliśmy do tej pory, było wolną, niewymuszoną decyzją naszych biskupów.” (str. 369).
Z perspektywy czasu spór wewnątrztradycjonalistyczny przechodzi już szczęśliwie do historii. FSSPX przestało być monopolistą, jeśli chodzi o celebrowanie Mszy trydenckich na świecie i w Polsce, a jego znaczenie stopniowo maleje, w miarę jak postępuje odnowa liturgiczna zapoczątkowana przez Ojca Świętego. Nie ma jednak żadnego powodu, by pozostawać mentalnie w czasach janopawłowych, jeśli chodzi o opisywanie FSSPX. Nie dowiemy się nigdy, czy gdyby Arcybiskup Lefebvre nie odrzucił porozumienia z maja 1988, świat katolicki byłby dziś w lepszej sytuacji. Nie ma żadnych gwarancyj, że Rzym ze swej strony dotrzymałby umowy, która odnosiłaby się wyłącznie do Bractwa i rozszerzył prawo do korzystania z liturgii trydenckiej na pozostałych kapłanów, skoro dwukrotnie wcześniej w czasie rządów Jana Pawła II odrzucono ideę „indultu generalnego”. Stosowne zapisy miały się znaleźć w pierwotnej wersji listu apostolskiego Dominicae Caenae z 1980 r. (str. 303) oraz jako wniosek wynikający z raportu dziewięciu kardynałów poproszonych przez Jana Pawła II o ocenę funkcjonowania indultu Quattuor abhinc annos wydanego w 1984 r. (str. 320). Jednak były za każdym razem oprotestowywane przez wpływowe zachodnie konferencje episkopatów. Jest bardzo wątpliwe, by pozwoliły one kontynuować tradycjonalistyczny eksperyment po śmierci sędziwego Arcybiskupa Lefebvre’a. Jest równie wątpliwe, że tym razem Jan Paweł II, sam daleki od sympatii i zrozumienia dla Tradycji, oparłby się ich presji.
Tyle miejsca poświęcam swemu sprzeciwowi wobec nazbyt uproszczonemu widzenia świata prezentowanemu przez Autora, ponieważ nie widzę argumentów potwierdzających moment rozpoczęcia „nowego życia starej Mszy”. Msza trydencka była odprawiana nieprzerwanie po deformie Bugniniego, niezależnie od opinij posoborowców na temat legalności posługiwania się Mszałem Św. Piusa V. Skoro ignorujemy rozmaite opinie Pawła VI i jego zauszników na ten temat, to nie ma powodu, by przyjmować i powielać inne opinie tych samych osób odnoszące się do mniemanego nieposłuszeństwa Arcybiskupa Lefebvre’a i założonego przezeń Bractwa. Równocześnie, jakkolwiek można się zgodzić z Pawłem Milcarkiem, że istotne psychologicznie było wydanie dwu pierwszych indultów na Mszę tradycyjną za czasów Jana Pawła II, to warto pamiętać, jak niewielki był ich zasięg oddziaływania. Pozwolenia te nie były punktem odniesienia dla wojtylianistów, którzy dalej psuli liturgię. I tak, przykładowo, w roku 1994 Kongregacja Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów wydała zgodę na włączanie tańców i oklasków do liturgii rzymskiej, celebrowanej wśród pewnych, bardziej żywiołowych ludów (s. 347) oraz na służbę ołtarza pełnioną przez ministrantki (s. 348); niewiele dobrego można również powiedzieć na temat III edycji typicznej Mszału Rzymskiego z 2002 r. (s. 402). Podkreślę raz jeszcze: bez dzieła i „nieposłuszeństwa” Abp. Marcelego Lefebvre’a pozycja wyjściowa pragnącego normalizować sytuację w Kościele Benedykta XVI byłaby zdecydowanie gorsza. Pozostając poza kontrolą modernistów można było łatwiej rozwijać się, czy po prostu przetrwać.
Sprawy zaczęły się zmieniać na lepsze dopiero po rozpoczęciu pontyfikatu Jego Świątobliwości Benedykta XVI, który stopniowo, krok po kroku realizuje swój plan „reformy reformy”. Od tego momentu zatem możemy mówić o przejściu starej Mszy z fazy „życia ukrytego” do „wiosny tradycji łacińskiej”. Indult generalny zawarty w motu proprio Summorum Pontificum stanowi otwarcie nowego rozdziału w historii Kościoła. Równocześnie jest to ostatnie wydarzenie opisywane w „Historii Mszy” Pawła Milcarka. To chyba dobry wybór, bowiem pozostawia w czytelnikach pewien głód. Byłoby najlepiej, gdyby ta pozytywna ciekawość skłoniła ich do zapoznawania się z innymi pozycjami na temat Mszy Świętej a także do wsparcia czynem i modlitwą dzieła podjętego przez Benedykta XVI.
---
kolejne archiwalja /Krusejder/
Stali czytelnicy „Christianitas” mogą zatem nie bez racji porównywać omawianą „Historię Mszy” z wcześniejszą wersją dossier liturgicznego, które ukazało się w numerze 9/ 2001 kwartalnika.
Opracowanie składa się z czterech części:
I. Treść i forma – obejmuje ona pierwszych 1500 lat rytu rzymskiego, od jego wytworzenia się w czasach apostolskich aż po potrydencką kodyfikację św. Piusa V, stanowiącą reakcję Kościoła na błędy Marcina Lutra i anglikanizm.
II. Zmienne w niezmiennym – prezentacja kolejnych wieków liturgii zachodniej, aż po Mszał bł. Jana XXIII i zapisy Konstytucji o Liturgii Sacrosanctum Concilium.
III. Reforma i deformacja, czyli droga do Novus Ordo i pierwsze lata „kreatywnego rozwoju” tego obrządku oraz bezkompromisowej walki Pawła VI i jego zauszników ze zwolennikami tradycyjnej formy rytu rzymskiego.
IV. Nowe życie starej Mszy – opis kolejnych indultów wydawanych przez Jana Pawła II i Benedykta XVI oraz równoczesnej dalszej stopniowej degeneracji edycyj typicznych i prawa wokółliturgicznego związanego z Novus Ordo.
Formuła przewodnika liturgicznego, a więc długich cytatów z dzieł rozmaitych autorytetów kościelnych i naukowych zajmujących się liturgią katolicką, sprawdza się bardzo dobrze. Rola Autora sprowadza się zaś do wybierającego źródła i fakty, które zechce przedstawić. Te właśnie wybory pana Milcarka pragnę zaprezentować i skomentować w niniejszej recenzji.
Najmniej kontrowersyjne (i najkrótsze) są dwie pierwsze części opracowania. Mimo tego, że ponad 1900 lat historii rytów zachodnich zostało opisanych na zaledwie 150 stronach, w prosty i jasny sposób przedstawiono istotę Mszy rzymskiej. Z kart książki można też wyczytać, jak bardzo praktyka parafialna sprzed choćby stulecia różniła się od współczesności zarówno NOM - u jak i Mszy trydenckiej. Nasza wrażliwość liturgiczna jest w znacznej części ukształtowana przez Mszę dialogowaną, czyli postulat ruchu liturgicznego z XX wieku. Czynne uczestnictwo wiernych było popierane przez papieża św. Piusa X jako alternatywna nie tylko dla stereotypowego odmawiania różańca, ale także dla śpiewania pieśni w języku narodowym, które nawiązywały do treści modlitw aktualnie odmawianych przez kapłana. Zapewne wielu czytelników Pawła Milcarka będzie zdziwionych, że jeden ze znaków rozpoznawczych współczesnej liturgii tradycyjnej, silentium sacrum obejmujące modlitwy Kanonu, było wprowadzane do naszych świątyń dopiero w czasach soborowych (vide s. 131), zaś możliwą formą uczestniczenia w modlitwach Mszy Katechumenów podczas Mszy recytowanej było ... słuchanie ogłoszeń parafialnych: (świadectwo przytoczone na str. 134). Bardzo dobrze, że Autor zamieścił takie smaczki, bowiem dzięki nim łatwiej możemy zrozumieć, dlaczego posoborowe deformy liturgiczne zostały tak łatwo przyjęte na całym świecie: przedsoborowa praktyka pozostawiała wiele do życzenia.
„Reforma i deformacja” to zdecydowanie najlepsza część książki. Milcarek pokazuje tu, że Ordo 1965 stanowiło odpowiednią realizację postanowień soborowej konstytucji o liturgii i mogło długofalowo przynieść dobre owoce. Niestety, równolegle z pewnym uproszczeniem obrzędem Mszy i wprowadzeniem do niej języka pojawiły się wytyczne zalecające ustawianie ołtarzy umożliwiających celebrowanie „twarzą do ludu”, koncelebrę oraz udzielanie Komunii pod dwiema postaciami. A wszystkie kolejne zmiany są tylko gorsze i sprowadzają się do zwiększenia dowolności „przewodniczących zgromadzeń eucharystycznych” i lokalnych episkopatów. Z przedstawianych przez Autora dokumentów wynika, że ogół zarządzania Kościołem w czasach Pawła VI polegał na legalizowaniu praktyk uznawanych w tradycyjnym rozumieniu za nieprawidłowości oraz krępowaniu wszelkich inicjatyw zmierzających do utworzenia choćby jakiegokolwiek „skansenu”. Paweł Milcarek dokonuje umiejętnego doboru cytatów. Możemy zatem zapoznać się z szerokim spektrum opinij: od kardynałów (kard. Antonelli nt. reformy liturgicznej: „czują pogardę do tego, co istnieje obecnie. (..) mogą mieć jak najlepsze intencje, ale przy takiej mentalności są bardziej skłonni niszczyć niż odbudowywać”, str. 215 i 219), poprzez nowoczesnych duchownych (Jerzy Grześkowiak broniący desakralizacji liturgii – „należy pod tym pojęciem rozumieć również wprowadzenie do obrzędów liturgicznych rzeczywistości doczesnej (profanum) ze wszystkimi jej charakterystycznymi, współczesnymi znakami czasu. Zamiast dawnych, skostniałych, nieżyciowych obrzędów, gestów i elementów sakralnych należałoby przyjąć współczesne znaki i sposoby ekspresji”, str. 260-261), aż po Czesława Miłosza, w którego zabawnej i lekkiej wypowiedzi można wyczytać, że Antychryst nie mógłby zjawić się na Ziemi w sprytniejszym przebraniu niż pod postacią Jana XXIII, inicjatora dostosowania Kościoła do czasów współczesnych (str. 220). W rzeczy samej, Antychryst przybierający postać Pawła VI jest w świetle książki Milcarka zbyt łatwy do zdemaskowania. Montini jawi się w niej jako zdeterminowany rewolucjonista, którego okazuje władzę papieską jedynie w celu poskromienia tradycjonalistów: „w imię Tradycji wymagamy od wszystkich naszych synów i od wszystkich wspólnot katolickich celebrowania z godnością i zapałem obrzędów odnowionej liturgii. Przyjęcie nowego Ordo Missae nie jest z pewnością pozostawione wolnej decyzji kapłanów czy wiernych” (str. 280).
Ten sam trick stosował względem katolików wiernych Tradycji również Jan Paweł II: przymykał oko na nieposłuszeństwa i nowe pomysły progresistów równocześnie piętnując tradycjonalistów. Ale o tym expressis verbis nie przeczytamy w książce Pawła Milcarka. Bowiem jej ostatnia, czwarta część opisująca „Nowe życie starej Mszy” w sposób istotny zmienia perspektywę. Wbrew zgromadzonemu materiałowi dowodowemu Autor postrzega polskiego papieża przez pryzmat słów niezwykle rzadko cytowanego w publikacji Arcybiskupa Lefebvre’a, który po audiencji odbytej w dniu 18 listopada 1978 r. wypowiedział zdania „Jestem pełen nadziei. Z Janem Pawłem II wszystko jest możliwe”. Całość wykładu prowadzona jest w ramach swoistej „hermeneutyki ciągłości” łączonej z mitem dobrego cara i jego złych urzędników. Metoda ta jest możliwa, bowiem Milcarek zasadniczo pomija opisanie ogółu dzieła Abp. Lefebvre’a, którego rozwój możliwy był jedynie poprzez trwanie w oporze względem oficjalnych władz watykańskich, w tym Jana Pawła II. Jest rzeczą zrozumiałą, że książka zatytułowana „Historia Mszy” nie będzie odnosić się do wszystkich większych problemów doktrynalnych posoborowia, ale błędem jest pominięcie choćby tak kluczowych opracowań tradycjonalistycznych jak słynne „62 powody, dla których, aby pozostać w zgodzie z sumieniem, nie możemy uczęszczać na Nową Mszę”, dzieło księży z diecezji Campos. O tym, że Abp Lefebvre miał jakieś względnie nietypowe dla czasów posoborowych poglądy teologiczne, dowiadujemy się jedynie za pośrednictwem wypowiedzi prof. Gogacza, który zachowuje równą odległość względem progresizmu (x. Jan Kung) i reakcjonizmu (str. 311).
O ile Autor celnie wskazuje źródła błędów bugninizmu i ich konsekwencje (czego nie było w dossier o Mszy zawartym w Christianitas 9/ 2001), to wciąż nie potrafi docenić i opisać „ukrytego życia starej Mszy”, którego głównym dobroczyńcą był Abp Lefebvre. Nie ma zatem w książce zgoła nic pozytywnego o Bractwie Świętego Piusa X. Wręcz przeciwnie, „lefebvryści”, jeśli już się pojawiają, są postaciami negatywnymi: nielegalnie przejmują kościół Saint Nicolas du Chardonnet w Paryżu (str. 289), zrywają protokół z 5 maja 1988 (str. 320), wreszcie – przyjmują sakry biskupie w wyniku „nielegalnych święceń” udzielonych przez Abp. Lefebvre’a (str. 322) po czym zwalczają „”zdrajców” z Ecclesia Dei wykonujących „diabelską robotę” w służbie „modernistycznego Rzymu”” (str. 337). Są też oczywiście sytuacje, w których cytowane przez Milcarka wypowiedzi Piusowców są nietrafne i nierozsądne – chodzi mi w szczególności o zarzuty podnoszone w dwumiesięczniku "Zawsze Wierni" (numer 4/2002) przeciwko kard. Ratzingerowi (str. 396). Notabene, jest to jedyny znaleziony przeze mnie przypadek cytowania „Zawsze Wiernych” w omawianej książce. Bowiem, kiedy przedstawiciele FSSPX mogliby i powinni pojawić się jako pozytywni bohaterowie, na przykład w kontekście przywracania Mszy trydenckiej w Polsce w latach 90-tych XX wieku, Autor jest uprzejmy przemilczeć te fakty (Czytelnik znajdzie je np. w tekście p. K. Kawęckiego oraz w tekście p. P. Błaszkowskiego) i zamaskować je wypowiedzią p. Marka Jurka z 1998 r., w której podkreśla on, że „wbrew stawianym [przez lefebrystów] tezom, że to Bractwu Świętego Piusa X zawdzięczają swe prawa „wspólnoty Ecclesia Dei”, trzeba jasno stwierdzić, że to, co uzyskaliśmy do tej pory, było wolną, niewymuszoną decyzją naszych biskupów.” (str. 369).
Z perspektywy czasu spór wewnątrztradycjonalistyczny przechodzi już szczęśliwie do historii. FSSPX przestało być monopolistą, jeśli chodzi o celebrowanie Mszy trydenckich na świecie i w Polsce, a jego znaczenie stopniowo maleje, w miarę jak postępuje odnowa liturgiczna zapoczątkowana przez Ojca Świętego. Nie ma jednak żadnego powodu, by pozostawać mentalnie w czasach janopawłowych, jeśli chodzi o opisywanie FSSPX. Nie dowiemy się nigdy, czy gdyby Arcybiskup Lefebvre nie odrzucił porozumienia z maja 1988, świat katolicki byłby dziś w lepszej sytuacji. Nie ma żadnych gwarancyj, że Rzym ze swej strony dotrzymałby umowy, która odnosiłaby się wyłącznie do Bractwa i rozszerzył prawo do korzystania z liturgii trydenckiej na pozostałych kapłanów, skoro dwukrotnie wcześniej w czasie rządów Jana Pawła II odrzucono ideę „indultu generalnego”. Stosowne zapisy miały się znaleźć w pierwotnej wersji listu apostolskiego Dominicae Caenae z 1980 r. (str. 303) oraz jako wniosek wynikający z raportu dziewięciu kardynałów poproszonych przez Jana Pawła II o ocenę funkcjonowania indultu Quattuor abhinc annos wydanego w 1984 r. (str. 320). Jednak były za każdym razem oprotestowywane przez wpływowe zachodnie konferencje episkopatów. Jest bardzo wątpliwe, by pozwoliły one kontynuować tradycjonalistyczny eksperyment po śmierci sędziwego Arcybiskupa Lefebvre’a. Jest równie wątpliwe, że tym razem Jan Paweł II, sam daleki od sympatii i zrozumienia dla Tradycji, oparłby się ich presji.
Tyle miejsca poświęcam swemu sprzeciwowi wobec nazbyt uproszczonemu widzenia świata prezentowanemu przez Autora, ponieważ nie widzę argumentów potwierdzających moment rozpoczęcia „nowego życia starej Mszy”. Msza trydencka była odprawiana nieprzerwanie po deformie Bugniniego, niezależnie od opinij posoborowców na temat legalności posługiwania się Mszałem Św. Piusa V. Skoro ignorujemy rozmaite opinie Pawła VI i jego zauszników na ten temat, to nie ma powodu, by przyjmować i powielać inne opinie tych samych osób odnoszące się do mniemanego nieposłuszeństwa Arcybiskupa Lefebvre’a i założonego przezeń Bractwa. Równocześnie, jakkolwiek można się zgodzić z Pawłem Milcarkiem, że istotne psychologicznie było wydanie dwu pierwszych indultów na Mszę tradycyjną za czasów Jana Pawła II, to warto pamiętać, jak niewielki był ich zasięg oddziaływania. Pozwolenia te nie były punktem odniesienia dla wojtylianistów, którzy dalej psuli liturgię. I tak, przykładowo, w roku 1994 Kongregacja Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów wydała zgodę na włączanie tańców i oklasków do liturgii rzymskiej, celebrowanej wśród pewnych, bardziej żywiołowych ludów (s. 347) oraz na służbę ołtarza pełnioną przez ministrantki (s. 348); niewiele dobrego można również powiedzieć na temat III edycji typicznej Mszału Rzymskiego z 2002 r. (s. 402). Podkreślę raz jeszcze: bez dzieła i „nieposłuszeństwa” Abp. Marcelego Lefebvre’a pozycja wyjściowa pragnącego normalizować sytuację w Kościele Benedykta XVI byłaby zdecydowanie gorsza. Pozostając poza kontrolą modernistów można było łatwiej rozwijać się, czy po prostu przetrwać.
Sprawy zaczęły się zmieniać na lepsze dopiero po rozpoczęciu pontyfikatu Jego Świątobliwości Benedykta XVI, który stopniowo, krok po kroku realizuje swój plan „reformy reformy”. Od tego momentu zatem możemy mówić o przejściu starej Mszy z fazy „życia ukrytego” do „wiosny tradycji łacińskiej”. Indult generalny zawarty w motu proprio Summorum Pontificum stanowi otwarcie nowego rozdziału w historii Kościoła. Równocześnie jest to ostatnie wydarzenie opisywane w „Historii Mszy” Pawła Milcarka. To chyba dobry wybór, bowiem pozostawia w czytelnikach pewien głód. Byłoby najlepiej, gdyby ta pozytywna ciekawość skłoniła ich do zapoznawania się z innymi pozycjami na temat Mszy Świętej a także do wsparcia czynem i modlitwą dzieła podjętego przez Benedykta XVI.
---
kolejne archiwalja /Krusejder/
piątek, 7 stycznia 2011
Trzej Królowie powrócili !!
Po pięćdziesięciu jeden latach obowiązywania lex Gomułka Platforma Obywatelska okazała katolikom gest dobrej woli i przywróciła publiczny charakter święta Objawienia Pańskiego. Jest to wielkie zwycięstwo oddolnego ruchu społecznego, który swego czasu (AD 2008- 2009) zebrał ponad milion głosów poparcia pod inicjatywą ustawodawczą w tej sprawie. Szczególnie zaangażował się w nią p. prof. Jerzy Kropiwnicki, któremu należą się dziś największe podziękowania. Pamiętajmy o związku pomiędzy tą aktywnością Kropiwnickiego a odwołaniem go z funkcji prezydenta Łodzi w referendum na początku zeszłego roku.
Święto Objawienia Pańskiego jest szczególnie istotne w dzisiejszych czasach, bo stanowi zaczyn misyjności Kościoła. My, łacinnicy zawsze je postrzegaliśmy jako pierwsze spotkanie Pana Jezusa z poganami i początek końca Starego Przymierza skierowanego wyłącznie do Żydów. Powinniśmy o tem przypominać wszystkim chorobliwym akukumenistom, starającym się judeizować Kościół katolicki. Najbliższą szansę mamy za niecałe dwa tygodnie, gdy będzie się odbywał kolejny dzień judaizmu w kościele posoborowym.
Byłem zbudowany tegorocznemi obchodami, na które składały się uroczyste orszaki Trzech Królów przemierzające ulicami naszych największych miast. Obserwowałem przygotowania i obchody we Warszawie i zdumiawszy się, jak wielu ludzi w nich uczestniczyło. Jak się okazało, orszak przeszedł z Placu Zamkowego Krakowskiem Przedmieściem, by na Placu Piłsudskiego podejść do sceny, na której znajdowała się szopka z aktorami przebranymi za Józefa, Maryję i Jezusa oraz osiołek. Finał orszaku miał charakter zarówno świecki jak i religijny. Świecki polegał na happeningu, bowiem wiernym rozdawano korony do zakładania na głowę i mogli oni uczestniczyć w koncercie kolęd i pastorałek. Ale zdecydowanie ważniejszy był religijny aspekt sprawy, bowiem wielotysięczny tłum powtarzał, że przyjmuje nowonarodzone dziecię Jezus jako swego Boga i władcę. To jest konkret, a nie popkultura !!
Wydaje się, że Epifanja ma wszelkie szanse zagościć na długo w naszych kalendarzach jako dzień wolny od pracy. Pojawiły się wszakoż głosy tzw. pracodawców wyliczających skrupulatnie, ile to tracą wskutek kolejnego wolnego dnia w roku. Mało tego ! Według nich tracić ma cała gospodarka …
Nie wiem, kto ich uczył ekonomji, ale takie rozumowanie urąga ludzkiej inteligencji. Nie dość, że w zamian za Trzech Królów zlikwidowano kuriozalne zupełnie oddawanie zamienników za święte wypadające w soboty, to jeszcze zimowa aura nie sprzyja masowym wyjazdom na przedłużone weekendy. Ludzie dokonają co najwyżej pewnych przesunięć w budżetach, ale od tego gospodarka jako całość nie zbiednieje. Przedsiębiorcy powinni bardziej protestować przeciw działaniom zmierzającym do obniżenia konkurencyjności Polski, a więc: podwyżki VATu czy choćby zapaści cywilizacyjnej w zakresie transportu (fiasko na kolei, fiasko w budowie nowych autostrad czy choćby w odśnieżaniu zimą dróg istniejących). Napisaliby tak, gdyby ich przychody nie zależały od zamówień publicznych, a jak wiemy – zależą. Skonfrontujmy tę postawę z mentalnością ludzi średniowiecznego christianitas, który byli przekonani o korelacji pomiędzy pomyślnością a Bożem błogosławieństwem. Oni z pewnością uznawaliby, że oddawanie Bogu należnej Mu chwały może przełożyć się na dobre wyniki finansowe przedsiębiorstwa czy całej gospodarki. Analogicznie stwierdziliby ludzie Starego Przymierza czy dzisiejsi pobożni wyznawcy judaizmu.
Zakończę ten tekst jeszcze jednym wątkiem. Każdego roku Epifanja będzie przypadać na kilka dni przed „tradycyjnym” terminem WOŚP. Można by rozważyć próbę obudowania święta rozmaitemi imprezami, które stanowiłyby katolicką konkurencję dla działań Jurka Owsiaka. Wspomniane orszaki Trzech Królów mogą wspaniale nam pomódz w tem dziele.
Pozostawiam Państwa z fragmentami dzieła „Rok Boży” x. Franciszka Malewskiego odnoszącemi się do święta Objawienia Pańskiego.
Święto Objawienia Pańskiego jest szczególnie istotne w dzisiejszych czasach, bo stanowi zaczyn misyjności Kościoła. My, łacinnicy zawsze je postrzegaliśmy jako pierwsze spotkanie Pana Jezusa z poganami i początek końca Starego Przymierza skierowanego wyłącznie do Żydów. Powinniśmy o tem przypominać wszystkim chorobliwym akukumenistom, starającym się judeizować Kościół katolicki. Najbliższą szansę mamy za niecałe dwa tygodnie, gdy będzie się odbywał kolejny dzień judaizmu w kościele posoborowym.
Byłem zbudowany tegorocznemi obchodami, na które składały się uroczyste orszaki Trzech Królów przemierzające ulicami naszych największych miast. Obserwowałem przygotowania i obchody we Warszawie i zdumiawszy się, jak wielu ludzi w nich uczestniczyło. Jak się okazało, orszak przeszedł z Placu Zamkowego Krakowskiem Przedmieściem, by na Placu Piłsudskiego podejść do sceny, na której znajdowała się szopka z aktorami przebranymi za Józefa, Maryję i Jezusa oraz osiołek. Finał orszaku miał charakter zarówno świecki jak i religijny. Świecki polegał na happeningu, bowiem wiernym rozdawano korony do zakładania na głowę i mogli oni uczestniczyć w koncercie kolęd i pastorałek. Ale zdecydowanie ważniejszy był religijny aspekt sprawy, bowiem wielotysięczny tłum powtarzał, że przyjmuje nowonarodzone dziecię Jezus jako swego Boga i władcę. To jest konkret, a nie popkultura !!
Wydaje się, że Epifanja ma wszelkie szanse zagościć na długo w naszych kalendarzach jako dzień wolny od pracy. Pojawiły się wszakoż głosy tzw. pracodawców wyliczających skrupulatnie, ile to tracą wskutek kolejnego wolnego dnia w roku. Mało tego ! Według nich tracić ma cała gospodarka …
Według Lewiatana, kolejny świąteczny dzień obniży roczną sprzedaż dóbr i usług podmiotów prowadzących działalność gospodarczą o ponad 4,2 mld złotych. Przy tym - jak zastrzega Konfederacja - wielkość ta dotyczy wyłącznie podmiotów, które zatrudniają więcej niż 50 pracowników. W związku ze zmniejszeniem wartości produkcji oraz zysków przedsiębiorstw wpływy budżetowe z podatków CIT oraz VAT mogą być - według szacunków organizacji - niższe łącznie o ok. 370 mln zł.
Nie wiem, kto ich uczył ekonomji, ale takie rozumowanie urąga ludzkiej inteligencji. Nie dość, że w zamian za Trzech Królów zlikwidowano kuriozalne zupełnie oddawanie zamienników za święte wypadające w soboty, to jeszcze zimowa aura nie sprzyja masowym wyjazdom na przedłużone weekendy. Ludzie dokonają co najwyżej pewnych przesunięć w budżetach, ale od tego gospodarka jako całość nie zbiednieje. Przedsiębiorcy powinni bardziej protestować przeciw działaniom zmierzającym do obniżenia konkurencyjności Polski, a więc: podwyżki VATu czy choćby zapaści cywilizacyjnej w zakresie transportu (fiasko na kolei, fiasko w budowie nowych autostrad czy choćby w odśnieżaniu zimą dróg istniejących). Napisaliby tak, gdyby ich przychody nie zależały od zamówień publicznych, a jak wiemy – zależą. Skonfrontujmy tę postawę z mentalnością ludzi średniowiecznego christianitas, który byli przekonani o korelacji pomiędzy pomyślnością a Bożem błogosławieństwem. Oni z pewnością uznawaliby, że oddawanie Bogu należnej Mu chwały może przełożyć się na dobre wyniki finansowe przedsiębiorstwa czy całej gospodarki. Analogicznie stwierdziliby ludzie Starego Przymierza czy dzisiejsi pobożni wyznawcy judaizmu.
Zakończę ten tekst jeszcze jednym wątkiem. Każdego roku Epifanja będzie przypadać na kilka dni przed „tradycyjnym” terminem WOŚP. Można by rozważyć próbę obudowania święta rozmaitemi imprezami, które stanowiłyby katolicką konkurencję dla działań Jurka Owsiaka. Wspomniane orszaki Trzech Królów mogą wspaniale nam pomódz w tem dziele.
Pozostawiam Państwa z fragmentami dzieła „Rok Boży” x. Franciszka Malewskiego odnoszącemi się do święta Objawienia Pańskiego.
wtorek, 4 stycznia 2011
"Rzepa" promuje honorowego kapłana Kościoła Szatana
Zajawka oferty jest już na stronie tytułowej prominentnego, konserwatywnego (?) polskiego dziennika: u góry strony widzimy lead wielkości pudełka od zapałek w brzmieniu "Legendy muzyki - Marylin Manson" ...
Ale to nie koniec! Manson dostał na swą reklamę całą stronę 8 głównej części gazety.
Dowiadujemy się z niej, tego samego, co z fejskubowej strony sklepu Rzepy
Można opisywać kontrowersyjnych pseudoartystów, ale tak prymitywne reklamowanie satanizmu, to ostatnia rzecz, jakiej się dotąd spodziewałem po ekipie p. P. Lisickiego.
Myślę, że trzeba podziękować Rzeczpospolitej za ten prezent dla czytelników i za tę reklamę Mansona: listy@rp.pl , zamow@rp.pl , I.Skoneczna@rp.pl oraz last but not least p.lisicki@rp.pl.
Ale to nie koniec! Manson dostał na swą reklamę całą stronę 8 głównej części gazety.
Dowiadujemy się z niej, tego samego, co z fejskubowej strony sklepu Rzepy
Po raz pierwszy w Polsce filmowa biografia skandalisty, obrazoburcy, prowokatora, honorowego kapłana Kościoła Szatana – Marilyna Mansona. Potwora według jednych, geniusza według innych - muzyka, który w obrazowy, komiksowy sposób,jedyny zrozumiały dla młodego pokolenia rocka, przedstawia na scenie „hipokryzję Ameryki” i „budzi społeczeństwo z wywołanej przez chrześcijaństwo śpiączki”.
O widowiskach przesyconych nieskrępowanym seksem, jawnym wyszydzaniu religii wywołującym wielkie emocje u widzów i o życiu prywatnym Marilyna Mansona opowiadają: sam artysta, jego była żona – burleskowa striptizerka Dita Von Teese, była dziewczyna Missy Romero, menedżer tras koncertowych John Digby, prezenterka radiowa Briggy Smale oraz dziennikarze i fani.
Obraz zawiera niepublikowane dotychczas archiwalne materiały filmowe i fragmenty koncertów, a wszystko w oprawie ciężkiej metalowej muzyki Mansona.
W sprzedaży już we wtorek 4. stycznia w cenie 21,99 zł.
Wejdź do internetowego sklepu Rzeczpospolitej: http://sklep.rp.pl/ i dowiedz się więcej na temat kolekcji.
Można opisywać kontrowersyjnych pseudoartystów, ale tak prymitywne reklamowanie satanizmu, to ostatnia rzecz, jakiej się dotąd spodziewałem po ekipie p. P. Lisickiego.
Myślę, że trzeba podziękować Rzeczpospolitej za ten prezent dla czytelników i za tę reklamę Mansona: listy@rp.pl , zamow@rp.pl , I.Skoneczna@rp.pl oraz last but not least p.lisicki@rp.pl.
poniedziałek, 3 stycznia 2011
o limbusie i zbawieniu dzieci zmarłych bez chrztu
Po kilku latach wytężonej pracy w dniu 20 kwietnia 2007 r. usytuowana w Watykanie Międzynarodowa Komisja Teologiczna przedstawiła sprawozdanie odnoszące się do problemu nadziei na zbawienie zmarłych, nieochrzczonych dzieci. Wymieniono „teologiczne i liturgiczne przyczyny”, z powodu których podtrzymano tę, rozwijaną od czasu Soboru Watykańskiego II, ideę. Choć środowiska modernistyczne oznajmiły już likwidację tzw. dziecięcego limbusa, dokument stanowi wyłącznie opinię pewnej grupy teologów, która w żaden sposób nie była władna, by zmienić nauczanie Kościoła.
Gwoli prawdy przyznać należy, że od pewnego czasu czynione są w tej sprawie starania, a dwaj ostatni papieże nie są przekonani co do ostateczności nauczania Kościoła w sprawie otchłani dziecięcej. Kardynał Ratzinger uważał ją za hipotezę teologiczną, a zaaprobowany przez Jana Pawła II Katechizm Kościoła Katolickiego (1992) limbusa w ogóle nie wspomina, zawierajac jedynie w § 1261 następujący zapis:
Jeśli chodzi o dzieci zmarłe bez chrztu, Kościół może tylko polecać je miłosierdziu Bożemu, jak czyni to podczas przeznaczonego dla nich obrzędu pogrzebu. Istotnie, wielkie miłosierdzie Boga, który pragnie, by wszyscy ludzie zostali zbawieni, i miłość Jezusa do dzieci, która kazała Mu powiedzieć: "Pozwólcie dzieciom przychodzić do Mnie, nie przeszkadzajcie im" (Mk 10,14), pozwalają nam mieć nadzieję, że istnieje jakaś droga zbawienia dla dzieci zmarłych bez chrztu. Tym bardziej naglące jest wezwanie Kościoła, by nie przeszkadzać małym dzieciom przyjść do Chrystusa przez dar chrztu świętego.
Prace Międzynarodowej Komisji Teologicznej służą właśnie urzeczywistnieniu wyrażanej w Katechiźmie nadziei. Opracowane przez nią sprawozdanie nie może być przyjęte z entuzjazmem w środowiskach konserwatywnych katolików. Oto bowiem już we wprowadzeniu do dokumentu znaleźć można uwagę metodologiczną o konieczności zastosowania zasad rozwoju doktryny chrześcijańskiej. Komisja sugeruje, że pytanie o los dzieci, które zmarły bez chrztu po raz pierwszy zostało przez Kościół podjęte w chwili, gdy natura doktrynalna pytania, lub jego następstwa nie były jeszcze w pełni zrozumiane. Przesłanka ta stanowi jeden z fundamentów rozważania, podczas gdy drugim jego filarem jest dwuznaczna, wielokroć nieortodoksyjnie rozumiana, zasada „hierarchii prawd wiary” sformułowana w Dekrecie o ekumenizmie Unitatis redintegratio Soboru Watykańskiego II. Za punkt wyjścia Komisja przyjmuje stanowisko, które można streścić następującymi zdaniami:
Stosowana przez wiele wieków konstrukcja limbusa jako określenia przeznaczenia dzieci zmarłych bez chrztu nie ma solidnych podstaw w Objawieniu Bożym. Koncepcja oddzielająca te dzieci od uszczęśliwiającej wizji Boga nie jest już postrzegana jako powszechna doktryna Kościoła, co stwarza znaczną liczbę problemów duszpasterskich, które wymagają głębszej refleksji.
Właściwa część dokumentu zawiera przegląd nauczania Kościoła w sprawie zbawienia niechrzczonych dzieci. Jest tam zatem wnikliwe przedstawianie poglądów ojców greckich i łacińskich, scholastyków i teologów nowożytnych. Rzetelnie przedstawiono zapisy średniowiecznych Soborów powszechnych, w tym Dekretu dla Jakobitów Soboru Florenckiego (AD 1442): „Nie ma żadnego innego sposobu niż sakrament Chrztu Św., który mógłby wyrwać nieochrzczone dzieci ze szpon diabelskich i włączyć je do Kościoła jako dzieci Boże”. Problem pojawia się głównie w doborze cytatów z Pisma Świętego, które w zamiarze Komisji mają wyeksponować bardzo ogólnie formułowane pragnienie Kościoła, by zbawić każdą duszę. Z drugiej strony, co ciekawe, nie jest nadmiernie eksponowana teologia czasów posoborowych. Jedynie poszczególne dokumenty Vaticanum II z nieznanych bliżej przyczyn mają pełnić rolę transformatorów dotychczasowej powszechnej doktryny Kościoła. Pierwszym z katalizatorów „nowej eklezjologii” ma zaś być Pius IX, który w swoich wypowiedziach podkreślał, że szansę na zbawienie mają również niechrzczeni, o ile nie byli zaznajomieni z zasadami wiary katolickiej i jej nie odrzucili. Nieśmiało jest też poruszana nadzieja na powszechne zbawienie. Przytoczony jest w tym celu cytat z jednego z kazań św. Jana Złotoustego: „Naśladujcie Boga!. Skoro On pragnąłby, aby wszyscy dostąpi zbawienia, to jest to wystarczający powód, by każdy chrześcijanin modlił się w tej intencji”.
Posoborowo rozumiana zasada „hierarchii prawd wiary”, gdzie najwyższą prawdą wiary jest pragnienie Boga, by zbawić wszystkich ludzi, a pozostałe prawdy wiary muszą być z nią zgodne, prowadzi Międzynarodową Komisję Teologiczną do rozwinięcia koncepcji nadziei na zbawienie dusz nieochrzczonych dzieci. Nadzieja ta – podkreślijmy – cały czas wynika z niczego innego jak przeświadczenia, że odwieczne nauczanie Kościoła w tej dziedzinie jest przestarzałe, a pragnący zbawienia wszystkich ludzi Bóg nie wymaga od nas rzeczy niemożliwych. Rozważanie przedmiotowej kwestii sprowadza się zatem do jednego, najczęściej stawianego problemu: „Czy niechrzczone dzieci umierają z grzechem pierworodnym na duszy, czy jest może jakiś środek pochodzący od Boga, który może je wyzwalać od tej winy ?” Wiele spośród stawianych zagadnień jest bardzo frapujących, np.: „czy można jednoznacznie osądzać nieochrzczone dzieci, jeśli nie mogły one skorzystać z wolnej woli w celu osiągnięcia swego zbawienia ?”
Komisja przedstawia również interesujący argument wynikający z zasady Lex Orandi, Lex Credendi. Stwierdza (czy ściśle ?), że Kościół unicki ma tylko jeden ryt pogrzebowy, odnoszący się zarówno do dzieci ochrzczonych jak i nieochrzczonych i wyrażający błaganie, by Bóg przyjął te dusze na łono Abrahama. Kościół rzymski zaś do czasu tzw. reformy liturgicznej Pawła VI nie miał rytu pogrzebowego odnoszącego się do zmarłych nieochrzczonych dzieci i były one składane w nepoświęconej części cmentarza. Posoborowa liturgia dopuszcza – za zgodą biskupa ordynariusza – by względem tych dzieci zastosować specjalny ryt pogrzebowy, wyrażający właśnie nadzieję na zbawienie nieochrzczonej duszy.
Pozostawiając zatem na dłuższą chwilę dokument Międzynarodowej Komisji Teologicznej, a przyjmując za punkt wyjścia klasyczne, czyli przedsoborowe rozumienie dogmatu „poza Kościołem nie ma zbawienia”, spróbujmy zastanowić się, na czym mogą być oparte nadzieje na zbawienie dusz nieochrzczonych dzieci. W ślad za np. św. Tomaszem z Akwinu teologowie rozróżniali cztery miejsca, w których dusze zmarłych doznawały kar za grzechy, o ile nie były gotowe na bezpośrednie wejście do nieba i oglądanie Boga twarzą w twarz:
Piekło, w którym wieczne męki cierpią złe duchy i potępieni ludzie. Nie mogą oni nigdy oglądać Boga oraz doznają mąk ognia piekielnego, a także z powodu ciemności, wyrzutów sumienia, smutku i rozpaczy.
Limbus dziecięcy (limbus parvulorum) – w którym znajdują się dusze nieochrzczonych dzieci, mające zaciągniony jedynie grzech pierworodny. Jedyną karą za ten grzech jest brak uszczęśliwiającej wizji Boga, którego istoty te nigdy nie wychwalały. Limbus jest wolny od wszelkich innych kar, nazywany jest często stanem naturalnej szczęśliwości. Znajdujące się w nim dusze po prostu nie wiedzą, że mogłoby spotkać je większe szczęście.
Limbus ojców (limbus patrum) - była to ta część otchłani, w której święci Starego Testamentu oczekiwali na Zbawiciela.
Czyściec, w którym znajdują się dusze przeznaczone do zbawienia, oczyszczane za grzechy popełnione na ziemi. Nie mogą one tymczasowo oglądać Boga.
Zauważmy zatem, że czyściec z samej swej definicji ma charakter tymczasowy – jego czas skończy się po sądzie ostatecznym. Limbus patrum obecnie nie funkcjonuje – jak mówimy w Credo – Chrystus po Swej śmierci „zstąpił do piekieł” właśnie po to, by oczekujące zbawienia dusze przeprowadzić stamtąd do Królestwa Niebieskiego. Katolicka teologia przyjmuje, że piekło i ta jego część, którą nazywamy limbus parvulorum mają charakter wieczny. Potwierdzeniem dla tych słów ma być Dekret dla Greków Sobóru Florenckiego ( AD 1439), który nieomylnie naucza: „Dusze zaś tych, którzy umierają bądź w uczynkowym grzechu śmiertelnym lub w samym grzechu pierworodnym, natychmiast zstępują do piekła, gdzie jednak nierównym podlegają karom.”
W zasadzie to zdanie powinno być dla nas zakończeniem rozważań na temat limbusa. Nie wiemy przecież, w których konkretnie duszach nieochrzczonych zastąpiono brakujący sakrament chrztu z wody tak zwanymi: chrztem pragnienia lub chrztem krwi. A zatem, nie każdy nieochrzczony z wody trafia do piekieł. Równocześnie nie byłbym skłonny przychylić się do zdania dyskretnie zawartego przez papieża Jana Pawła II w encyklice Evangelium vitae, że wszystkie dusze dzieci zamordowanych w wyniku tzw. aborcji uzyskały ów zastępczy chrzest krwi i są już w niebie. Przykład analogicznych dusz – Świętych Młodzianków, a więc chłopców wymordowanych na rozkaz Heroda jest w sposób istotny różny: oddali oni życie za Pana Jezusa i obwieścili chwałę Bożą własną śmiercią. Nie sądzę zatem, aby „chrzest krwi” miał miejsce w przypadkach innych niż złożenie dziecka w ofierze demonom itp.; warunkiem koniecznym musiałaby być widoczna nienawiść względem Boga lub daru życia. Tym mocniej odrzucam jako zasadę „chrzest pragnienia”. To jedno z pojęć uciekających od ścisłej definicji, bo nigdy nie wiemy, kiedy Bóg zsyła na człowieka tak wielką łaskę. Personelowi medycznemu znane są przypadki, kiedy to chore, nowonarodzone dzieci czekały na wodę Chrztu Świętego, a po spełnieniu sakramentu, stan ich zdrowia raptownie się pogarszał i umierały. „Chrzest pragnienia” jest również o tyle nieprecyzyjny, że znacznie łatwiej zastosować go do dzieci chrześcijan niż pogan.
Powtórzmy zatem raz jeszcze: duszom znajdującym się w limbusie nie dzieje się żadna krzywda. Biorąc zaś pod uwagę stopień bezbożności współczesnego świata, który na pewno owocuje wielkim odsetkiem potępionych wśród zmarłych, tym łatwiej można powiedzieć, że Bóg jest i miłosierny i sprawiedliwy. Atrybutów tych nie wolno rozdzielać, bo doprowadzić to może jedynie do stworzenia obrazu karykaturalnego: albo Boga działającego jak automat do zbawiania (herezja pustego piekła), albo Boga stwarzającego jakieś istoty tylko po to, by przeznaczyć je na wieczne potępienie (herezja predystynacji, ale także np. feeneizm).
Skąd moja skłonność do pozostawania przy „przedsoborowej” wykładni nauczania niedopuszczającej możliwości zbawienia dusz znajdujących się w limbusie ? Rzecz jasna, nie wynika ona z niechęci do tych istot, będących ludźmi jak i my. Jako katolik mam obowiązek życzyć każdemu zbawienia jako dobra najwyższego, zwłaszcza, że wcale nie jest dla mnie przesądzone. Bez wątpienia, zbawienie dusz nieochrzczonych dzieci nie stałoby się z krzywdą dla kogokolwiek: Bóg nie musiałby uszczknąć szczęścia komukolwiek, by móc obdarować i te istoty. Gdzie więc tkwi istota problemu?
Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że limbus jest bardzo istotnym szańcem, który postanowili w końcu zdobyć zwolennicy tzw. nowoczesnej teologii. Znacząca część posoborowych teologów głosi hipotezę „anonimowych chrześcijan”: wszyscy ludzie są chrześcijanami, lecz nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę. Jeśliby Chrystus przez Swe Wcielenie zjednoczył się w pewien sposób z każdym człowiekiem, to czy od tej chwili możliwe byłoby potępienie jakiejkolwiek duszy ? Nie jest oczywiste, czy w zarysowanej tu koncepcji w ogóle jest miejsce na jakikolwiek grzech śmiertelny, w tym grzech pierworodny.
Limbus parvulorum bardzo nie pasuje posoborowcom jeszcze z drugiego powodu. Skoro głoszą oni możliwość zbawienia poprzez obiektywnie fałszywe religie niechrześcijańskie, skoro chcą oni przemycić do teologii herezję powszechnego zbawienia, to rzecz jasna muszą zdemontować w szczególności i tę „nieuciążliwą” część piekieł. Nie są oni zbytnio przywiązani do logiki, ale dostrzegają sprzeczność i nielogiczność własnego podejścia względem teologii katolickiej, o ile tkwić w niej będzie doktryna pogardliwie nazywana „średniowiecznym wymysłem”. Ewentualne zlikwidowanie czy przesunięcie limbusa do nieba bez wątpienia wiązałoby się z kompletną zmianą doktryny o grzechu pierworodnym i Sakramencie Chrztu Świętego, zwłaszcza w odniesieniu do chrztu dzieci. Runęłaby cała dotychczasowa eklezjologia!
Jeśliby nieochrzczone dzieci obarczone na duszy „tylko” grzechem pierworodnym miały być zbawione, to po co w ogóle chrzcić dzieci? W ten sposób przesunęlibyśmy do przynajmniej dziesiątego roku życia granicę, po przekroczeniu której to dziecko mogłoby korzystać z „praw człowieka” i samo decydować, czy chce stać się chrześcijaninem. Absurdalność tego podejścia dostrzeże każdy, kto przeczyta przedsoborowy rytuał Chrztu Świętego, a zwłaszcza skrutynia – podczas których kapłan wyklina złego ducha, by opuścił duszę chrzczonego człowieka. Kościół przez wieki nauczał, że dusze nieochrzczonych znajdują się w niewoli szatana, a nowocześni teolodzy mają nadzieję na zbawienie szatana i modlą się za niego ... Trudno o dobitniejszą różnicę między tymi podejściami.
Z drugiej strony – tak jak pewna jest możliwość zgładzenia grzechu pierworodnego poprzez „chrzest pragnienia” („chrzest krwi”) u każdego konkretnego nieochrzczonego dziecka, które zmarło bez przyjęcia sakramentalnego chrztu z wody, nie wydaje się możliwe, że Bóg nagrodziłby wszystkich taką łaską. Czymże w praktyce różniłaby się sytuacja tych istot od Niepokalanie Poczętej Najświetszej Maryi Panny ?!
Z wymienionych powyżej przyczyn wskazana byłaby najwyższa ostrożność względem problematyki związanej z dopuszczeniem do zbawienia nieochrzczonych dzieci oraz potencjalną zmianą nauczania Kościoła w tej dziedzinie. Nie czujmy się mądrzejszymi i bardziej wrażliwymi od pokoleń katolików, którzy żyli przed nami i akceptowali doktrynę o limbusie. Pamiętajmy, że również wśród nich byli rodzice, którzy utracili dzieci, zanim się one urodziły.
Gdzie wszakże, mimo wskazanych wyżej wątpliwości i zastrzeżeń, znajduje się owa nadzieja na zbawienie dusz limbusowych ? Szukałbym jej przez pewną (niepełną) analogię między limbusami – ojców i dziecięcym. Limbus patrum jest traktowany jako część piekła, a zatem na jego przykładzie widzimy, że możliwe było przejście od piekła do nieba po sądzie szczegółowym zmarłego człowieka. Warunki w obu miejscach są wedle nauczania Kościoła analogiczne – duszom brak jest głównego desygnatu nieba, owej wizji uszczęśliwiającej Boga. Nie zapominajmy wszakże, że do śmierci Pana Jezusa na krzyżu, niebo pozostawało zamknięte. Tej różnicy między limbusami nie wolno pomijać!
Powtórne przyjście Chrystusa będzie stanowić kres obecnej Ziemi, ludzie odrodzeni po Sądzie Ostatecznym nie będą się rozmnażać, bo Bóg nie będzie powoływał do życia nowych istnień. A zatem zaniknie także grzech pierworodny – jedyna przyczyna, dla której wydzielony był limbus. Można w tym miejscu stworzyć nadzieję, że z uwagi na te zmiany zaniknie logiczna przyczyna oddzielająca limbus od nieba. Stałby za nią silny argument ze strony miłosierdzia Bożego: Bóg stwarzał inteligentne istoty po to, by Go wychwalały, taki był również naturalny, początkowy stan zarówno dla aniołów jak i ludzi. Dusze skierowane do limbusa nie dostąpiły nigdy szansy poznania Boga, więc jakieś dodatkowe obdarowanie ich po Sądzie Ostatecznym byłoby zgodne z Bożą sprawiedliwością i miłosierdziem.
Wydaje się jednak, że i wtedy limbus nie zostanie automatycznie przeniesiony do nieba. Czemu ? Bo to oznaczałoby, że stanowił on formę raczej czyśćca (tymczasowy brak wizji uszczęśliwiającej Boga), niż piekła (trwały brak wizji uszczęśliwiającej Boga). A zatem, Bóg poparłby teologię Congara, Rahnera i von Balthasara, poniekąd „przyznając”, że przez całe wieki to Kościół tkwił w błędzie co do swej natury i możliwości zbawienia nieochrzczonych. Nie potrafię rozdzielić logicznie tego wniosku od przyjmowania nadziei na powszechne zbawienie dusz tkwiących w limbusie! Z uwagi na zaufanie do Kościoła, który jest prowadzony i ożywiany przez Ducha Świętego, przedstawionej tu nadziei podzielać nie mogę. Dogmaty Kościoła katolickiego oraz orzeczenia dogmatyczne Soborów powszechnych mają wartość wieczną, nie tymczasową. Nie podlegają ewolucji w czasie. Są raczej łaską Boga, który za ich pomocą odkrywa przed nami pewne, niedoprecyzowane dotąd zagadnienia związane z naszą wiarą. Na ten sposób Bóg jest ograniczony orzeczeniami Kościoła: skoro Duch Święty dopuścił do ich ogłoszenia, nie powinniśmy się zajmować szukaniem sposobu na ich ominięcie.
Ufam, że gdyby rację miała Międzynarodowa Komisja Teologiczna działająca przy Stolicy Swiętej, Duch Święty sprawiłby, że zapis cytowanego już wyżej Dekretu Sobóru Florenckiego dla Greków nie zawierałby zapisu o grzechu pierworodnym i brzmiałby np. tak:
„Dusze tych, którzy umierają w uczynkowym grzechu śmiertelnym, natychmiast zstępują do piekła, gdzie jednak nierównym podlegają karom.”
Limbus parvulorum nie był nigdy zdefiniowany jako osobne miejsce, w jakim na wieczność znajdują się dusze. Pomiędzy teologami prowadzona była dyskusja co do stanu tych dusz, a więc – czy jest to po prostu kojarząca się z inercją „otchłań”, czy stan naturalnej szczęśliwości. Można również sądzić, że niejednorodny jest status dusz w nim się znajdujących, podobnie jak w niebie i „piekle właściwym”. Koncepcja ta idealnie pasuje do całości nauczania Kościoła na temat życia wiecznego, uwzględniając zarówno Bożą sprawiedliwość jak i Boże miłosierdzie. Omówiony dokument Międzynarodowej Komisji Teologicznej w jaskrawy sposób te proporcje burzy.
Gwoli prawdy przyznać należy, że od pewnego czasu czynione są w tej sprawie starania, a dwaj ostatni papieże nie są przekonani co do ostateczności nauczania Kościoła w sprawie otchłani dziecięcej. Kardynał Ratzinger uważał ją za hipotezę teologiczną, a zaaprobowany przez Jana Pawła II Katechizm Kościoła Katolickiego (1992) limbusa w ogóle nie wspomina, zawierajac jedynie w § 1261 następujący zapis:
Jeśli chodzi o dzieci zmarłe bez chrztu, Kościół może tylko polecać je miłosierdziu Bożemu, jak czyni to podczas przeznaczonego dla nich obrzędu pogrzebu. Istotnie, wielkie miłosierdzie Boga, który pragnie, by wszyscy ludzie zostali zbawieni, i miłość Jezusa do dzieci, która kazała Mu powiedzieć: "Pozwólcie dzieciom przychodzić do Mnie, nie przeszkadzajcie im" (Mk 10,14), pozwalają nam mieć nadzieję, że istnieje jakaś droga zbawienia dla dzieci zmarłych bez chrztu. Tym bardziej naglące jest wezwanie Kościoła, by nie przeszkadzać małym dzieciom przyjść do Chrystusa przez dar chrztu świętego.
Prace Międzynarodowej Komisji Teologicznej służą właśnie urzeczywistnieniu wyrażanej w Katechiźmie nadziei. Opracowane przez nią sprawozdanie nie może być przyjęte z entuzjazmem w środowiskach konserwatywnych katolików. Oto bowiem już we wprowadzeniu do dokumentu znaleźć można uwagę metodologiczną o konieczności zastosowania zasad rozwoju doktryny chrześcijańskiej. Komisja sugeruje, że pytanie o los dzieci, które zmarły bez chrztu po raz pierwszy zostało przez Kościół podjęte w chwili, gdy natura doktrynalna pytania, lub jego następstwa nie były jeszcze w pełni zrozumiane. Przesłanka ta stanowi jeden z fundamentów rozważania, podczas gdy drugim jego filarem jest dwuznaczna, wielokroć nieortodoksyjnie rozumiana, zasada „hierarchii prawd wiary” sformułowana w Dekrecie o ekumenizmie Unitatis redintegratio Soboru Watykańskiego II. Za punkt wyjścia Komisja przyjmuje stanowisko, które można streścić następującymi zdaniami:
Stosowana przez wiele wieków konstrukcja limbusa jako określenia przeznaczenia dzieci zmarłych bez chrztu nie ma solidnych podstaw w Objawieniu Bożym. Koncepcja oddzielająca te dzieci od uszczęśliwiającej wizji Boga nie jest już postrzegana jako powszechna doktryna Kościoła, co stwarza znaczną liczbę problemów duszpasterskich, które wymagają głębszej refleksji.
Właściwa część dokumentu zawiera przegląd nauczania Kościoła w sprawie zbawienia niechrzczonych dzieci. Jest tam zatem wnikliwe przedstawianie poglądów ojców greckich i łacińskich, scholastyków i teologów nowożytnych. Rzetelnie przedstawiono zapisy średniowiecznych Soborów powszechnych, w tym Dekretu dla Jakobitów Soboru Florenckiego (AD 1442): „Nie ma żadnego innego sposobu niż sakrament Chrztu Św., który mógłby wyrwać nieochrzczone dzieci ze szpon diabelskich i włączyć je do Kościoła jako dzieci Boże”. Problem pojawia się głównie w doborze cytatów z Pisma Świętego, które w zamiarze Komisji mają wyeksponować bardzo ogólnie formułowane pragnienie Kościoła, by zbawić każdą duszę. Z drugiej strony, co ciekawe, nie jest nadmiernie eksponowana teologia czasów posoborowych. Jedynie poszczególne dokumenty Vaticanum II z nieznanych bliżej przyczyn mają pełnić rolę transformatorów dotychczasowej powszechnej doktryny Kościoła. Pierwszym z katalizatorów „nowej eklezjologii” ma zaś być Pius IX, który w swoich wypowiedziach podkreślał, że szansę na zbawienie mają również niechrzczeni, o ile nie byli zaznajomieni z zasadami wiary katolickiej i jej nie odrzucili. Nieśmiało jest też poruszana nadzieja na powszechne zbawienie. Przytoczony jest w tym celu cytat z jednego z kazań św. Jana Złotoustego: „Naśladujcie Boga!. Skoro On pragnąłby, aby wszyscy dostąpi zbawienia, to jest to wystarczający powód, by każdy chrześcijanin modlił się w tej intencji”.
Posoborowo rozumiana zasada „hierarchii prawd wiary”, gdzie najwyższą prawdą wiary jest pragnienie Boga, by zbawić wszystkich ludzi, a pozostałe prawdy wiary muszą być z nią zgodne, prowadzi Międzynarodową Komisję Teologiczną do rozwinięcia koncepcji nadziei na zbawienie dusz nieochrzczonych dzieci. Nadzieja ta – podkreślijmy – cały czas wynika z niczego innego jak przeświadczenia, że odwieczne nauczanie Kościoła w tej dziedzinie jest przestarzałe, a pragnący zbawienia wszystkich ludzi Bóg nie wymaga od nas rzeczy niemożliwych. Rozważanie przedmiotowej kwestii sprowadza się zatem do jednego, najczęściej stawianego problemu: „Czy niechrzczone dzieci umierają z grzechem pierworodnym na duszy, czy jest może jakiś środek pochodzący od Boga, który może je wyzwalać od tej winy ?” Wiele spośród stawianych zagadnień jest bardzo frapujących, np.: „czy można jednoznacznie osądzać nieochrzczone dzieci, jeśli nie mogły one skorzystać z wolnej woli w celu osiągnięcia swego zbawienia ?”
Komisja przedstawia również interesujący argument wynikający z zasady Lex Orandi, Lex Credendi. Stwierdza (czy ściśle ?), że Kościół unicki ma tylko jeden ryt pogrzebowy, odnoszący się zarówno do dzieci ochrzczonych jak i nieochrzczonych i wyrażający błaganie, by Bóg przyjął te dusze na łono Abrahama. Kościół rzymski zaś do czasu tzw. reformy liturgicznej Pawła VI nie miał rytu pogrzebowego odnoszącego się do zmarłych nieochrzczonych dzieci i były one składane w nepoświęconej części cmentarza. Posoborowa liturgia dopuszcza – za zgodą biskupa ordynariusza – by względem tych dzieci zastosować specjalny ryt pogrzebowy, wyrażający właśnie nadzieję na zbawienie nieochrzczonej duszy.
Pozostawiając zatem na dłuższą chwilę dokument Międzynarodowej Komisji Teologicznej, a przyjmując za punkt wyjścia klasyczne, czyli przedsoborowe rozumienie dogmatu „poza Kościołem nie ma zbawienia”, spróbujmy zastanowić się, na czym mogą być oparte nadzieje na zbawienie dusz nieochrzczonych dzieci. W ślad za np. św. Tomaszem z Akwinu teologowie rozróżniali cztery miejsca, w których dusze zmarłych doznawały kar za grzechy, o ile nie były gotowe na bezpośrednie wejście do nieba i oglądanie Boga twarzą w twarz:
Piekło, w którym wieczne męki cierpią złe duchy i potępieni ludzie. Nie mogą oni nigdy oglądać Boga oraz doznają mąk ognia piekielnego, a także z powodu ciemności, wyrzutów sumienia, smutku i rozpaczy.
Limbus dziecięcy (limbus parvulorum) – w którym znajdują się dusze nieochrzczonych dzieci, mające zaciągniony jedynie grzech pierworodny. Jedyną karą za ten grzech jest brak uszczęśliwiającej wizji Boga, którego istoty te nigdy nie wychwalały. Limbus jest wolny od wszelkich innych kar, nazywany jest często stanem naturalnej szczęśliwości. Znajdujące się w nim dusze po prostu nie wiedzą, że mogłoby spotkać je większe szczęście.
Limbus ojców (limbus patrum) - była to ta część otchłani, w której święci Starego Testamentu oczekiwali na Zbawiciela.
Czyściec, w którym znajdują się dusze przeznaczone do zbawienia, oczyszczane za grzechy popełnione na ziemi. Nie mogą one tymczasowo oglądać Boga.
Zauważmy zatem, że czyściec z samej swej definicji ma charakter tymczasowy – jego czas skończy się po sądzie ostatecznym. Limbus patrum obecnie nie funkcjonuje – jak mówimy w Credo – Chrystus po Swej śmierci „zstąpił do piekieł” właśnie po to, by oczekujące zbawienia dusze przeprowadzić stamtąd do Królestwa Niebieskiego. Katolicka teologia przyjmuje, że piekło i ta jego część, którą nazywamy limbus parvulorum mają charakter wieczny. Potwierdzeniem dla tych słów ma być Dekret dla Greków Sobóru Florenckiego ( AD 1439), który nieomylnie naucza: „Dusze zaś tych, którzy umierają bądź w uczynkowym grzechu śmiertelnym lub w samym grzechu pierworodnym, natychmiast zstępują do piekła, gdzie jednak nierównym podlegają karom.”
W zasadzie to zdanie powinno być dla nas zakończeniem rozważań na temat limbusa. Nie wiemy przecież, w których konkretnie duszach nieochrzczonych zastąpiono brakujący sakrament chrztu z wody tak zwanymi: chrztem pragnienia lub chrztem krwi. A zatem, nie każdy nieochrzczony z wody trafia do piekieł. Równocześnie nie byłbym skłonny przychylić się do zdania dyskretnie zawartego przez papieża Jana Pawła II w encyklice Evangelium vitae, że wszystkie dusze dzieci zamordowanych w wyniku tzw. aborcji uzyskały ów zastępczy chrzest krwi i są już w niebie. Przykład analogicznych dusz – Świętych Młodzianków, a więc chłopców wymordowanych na rozkaz Heroda jest w sposób istotny różny: oddali oni życie za Pana Jezusa i obwieścili chwałę Bożą własną śmiercią. Nie sądzę zatem, aby „chrzest krwi” miał miejsce w przypadkach innych niż złożenie dziecka w ofierze demonom itp.; warunkiem koniecznym musiałaby być widoczna nienawiść względem Boga lub daru życia. Tym mocniej odrzucam jako zasadę „chrzest pragnienia”. To jedno z pojęć uciekających od ścisłej definicji, bo nigdy nie wiemy, kiedy Bóg zsyła na człowieka tak wielką łaskę. Personelowi medycznemu znane są przypadki, kiedy to chore, nowonarodzone dzieci czekały na wodę Chrztu Świętego, a po spełnieniu sakramentu, stan ich zdrowia raptownie się pogarszał i umierały. „Chrzest pragnienia” jest również o tyle nieprecyzyjny, że znacznie łatwiej zastosować go do dzieci chrześcijan niż pogan.
Powtórzmy zatem raz jeszcze: duszom znajdującym się w limbusie nie dzieje się żadna krzywda. Biorąc zaś pod uwagę stopień bezbożności współczesnego świata, który na pewno owocuje wielkim odsetkiem potępionych wśród zmarłych, tym łatwiej można powiedzieć, że Bóg jest i miłosierny i sprawiedliwy. Atrybutów tych nie wolno rozdzielać, bo doprowadzić to może jedynie do stworzenia obrazu karykaturalnego: albo Boga działającego jak automat do zbawiania (herezja pustego piekła), albo Boga stwarzającego jakieś istoty tylko po to, by przeznaczyć je na wieczne potępienie (herezja predystynacji, ale także np. feeneizm).
Skąd moja skłonność do pozostawania przy „przedsoborowej” wykładni nauczania niedopuszczającej możliwości zbawienia dusz znajdujących się w limbusie ? Rzecz jasna, nie wynika ona z niechęci do tych istot, będących ludźmi jak i my. Jako katolik mam obowiązek życzyć każdemu zbawienia jako dobra najwyższego, zwłaszcza, że wcale nie jest dla mnie przesądzone. Bez wątpienia, zbawienie dusz nieochrzczonych dzieci nie stałoby się z krzywdą dla kogokolwiek: Bóg nie musiałby uszczknąć szczęścia komukolwiek, by móc obdarować i te istoty. Gdzie więc tkwi istota problemu?
Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że limbus jest bardzo istotnym szańcem, który postanowili w końcu zdobyć zwolennicy tzw. nowoczesnej teologii. Znacząca część posoborowych teologów głosi hipotezę „anonimowych chrześcijan”: wszyscy ludzie są chrześcijanami, lecz nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę. Jeśliby Chrystus przez Swe Wcielenie zjednoczył się w pewien sposób z każdym człowiekiem, to czy od tej chwili możliwe byłoby potępienie jakiejkolwiek duszy ? Nie jest oczywiste, czy w zarysowanej tu koncepcji w ogóle jest miejsce na jakikolwiek grzech śmiertelny, w tym grzech pierworodny.
Limbus parvulorum bardzo nie pasuje posoborowcom jeszcze z drugiego powodu. Skoro głoszą oni możliwość zbawienia poprzez obiektywnie fałszywe religie niechrześcijańskie, skoro chcą oni przemycić do teologii herezję powszechnego zbawienia, to rzecz jasna muszą zdemontować w szczególności i tę „nieuciążliwą” część piekieł. Nie są oni zbytnio przywiązani do logiki, ale dostrzegają sprzeczność i nielogiczność własnego podejścia względem teologii katolickiej, o ile tkwić w niej będzie doktryna pogardliwie nazywana „średniowiecznym wymysłem”. Ewentualne zlikwidowanie czy przesunięcie limbusa do nieba bez wątpienia wiązałoby się z kompletną zmianą doktryny o grzechu pierworodnym i Sakramencie Chrztu Świętego, zwłaszcza w odniesieniu do chrztu dzieci. Runęłaby cała dotychczasowa eklezjologia!
Jeśliby nieochrzczone dzieci obarczone na duszy „tylko” grzechem pierworodnym miały być zbawione, to po co w ogóle chrzcić dzieci? W ten sposób przesunęlibyśmy do przynajmniej dziesiątego roku życia granicę, po przekroczeniu której to dziecko mogłoby korzystać z „praw człowieka” i samo decydować, czy chce stać się chrześcijaninem. Absurdalność tego podejścia dostrzeże każdy, kto przeczyta przedsoborowy rytuał Chrztu Świętego, a zwłaszcza skrutynia – podczas których kapłan wyklina złego ducha, by opuścił duszę chrzczonego człowieka. Kościół przez wieki nauczał, że dusze nieochrzczonych znajdują się w niewoli szatana, a nowocześni teolodzy mają nadzieję na zbawienie szatana i modlą się za niego ... Trudno o dobitniejszą różnicę między tymi podejściami.
Z drugiej strony – tak jak pewna jest możliwość zgładzenia grzechu pierworodnego poprzez „chrzest pragnienia” („chrzest krwi”) u każdego konkretnego nieochrzczonego dziecka, które zmarło bez przyjęcia sakramentalnego chrztu z wody, nie wydaje się możliwe, że Bóg nagrodziłby wszystkich taką łaską. Czymże w praktyce różniłaby się sytuacja tych istot od Niepokalanie Poczętej Najświetszej Maryi Panny ?!
Z wymienionych powyżej przyczyn wskazana byłaby najwyższa ostrożność względem problematyki związanej z dopuszczeniem do zbawienia nieochrzczonych dzieci oraz potencjalną zmianą nauczania Kościoła w tej dziedzinie. Nie czujmy się mądrzejszymi i bardziej wrażliwymi od pokoleń katolików, którzy żyli przed nami i akceptowali doktrynę o limbusie. Pamiętajmy, że również wśród nich byli rodzice, którzy utracili dzieci, zanim się one urodziły.
Gdzie wszakże, mimo wskazanych wyżej wątpliwości i zastrzeżeń, znajduje się owa nadzieja na zbawienie dusz limbusowych ? Szukałbym jej przez pewną (niepełną) analogię między limbusami – ojców i dziecięcym. Limbus patrum jest traktowany jako część piekła, a zatem na jego przykładzie widzimy, że możliwe było przejście od piekła do nieba po sądzie szczegółowym zmarłego człowieka. Warunki w obu miejscach są wedle nauczania Kościoła analogiczne – duszom brak jest głównego desygnatu nieba, owej wizji uszczęśliwiającej Boga. Nie zapominajmy wszakże, że do śmierci Pana Jezusa na krzyżu, niebo pozostawało zamknięte. Tej różnicy między limbusami nie wolno pomijać!
Powtórne przyjście Chrystusa będzie stanowić kres obecnej Ziemi, ludzie odrodzeni po Sądzie Ostatecznym nie będą się rozmnażać, bo Bóg nie będzie powoływał do życia nowych istnień. A zatem zaniknie także grzech pierworodny – jedyna przyczyna, dla której wydzielony był limbus. Można w tym miejscu stworzyć nadzieję, że z uwagi na te zmiany zaniknie logiczna przyczyna oddzielająca limbus od nieba. Stałby za nią silny argument ze strony miłosierdzia Bożego: Bóg stwarzał inteligentne istoty po to, by Go wychwalały, taki był również naturalny, początkowy stan zarówno dla aniołów jak i ludzi. Dusze skierowane do limbusa nie dostąpiły nigdy szansy poznania Boga, więc jakieś dodatkowe obdarowanie ich po Sądzie Ostatecznym byłoby zgodne z Bożą sprawiedliwością i miłosierdziem.
Wydaje się jednak, że i wtedy limbus nie zostanie automatycznie przeniesiony do nieba. Czemu ? Bo to oznaczałoby, że stanowił on formę raczej czyśćca (tymczasowy brak wizji uszczęśliwiającej Boga), niż piekła (trwały brak wizji uszczęśliwiającej Boga). A zatem, Bóg poparłby teologię Congara, Rahnera i von Balthasara, poniekąd „przyznając”, że przez całe wieki to Kościół tkwił w błędzie co do swej natury i możliwości zbawienia nieochrzczonych. Nie potrafię rozdzielić logicznie tego wniosku od przyjmowania nadziei na powszechne zbawienie dusz tkwiących w limbusie! Z uwagi na zaufanie do Kościoła, który jest prowadzony i ożywiany przez Ducha Świętego, przedstawionej tu nadziei podzielać nie mogę. Dogmaty Kościoła katolickiego oraz orzeczenia dogmatyczne Soborów powszechnych mają wartość wieczną, nie tymczasową. Nie podlegają ewolucji w czasie. Są raczej łaską Boga, który za ich pomocą odkrywa przed nami pewne, niedoprecyzowane dotąd zagadnienia związane z naszą wiarą. Na ten sposób Bóg jest ograniczony orzeczeniami Kościoła: skoro Duch Święty dopuścił do ich ogłoszenia, nie powinniśmy się zajmować szukaniem sposobu na ich ominięcie.
Ufam, że gdyby rację miała Międzynarodowa Komisja Teologiczna działająca przy Stolicy Swiętej, Duch Święty sprawiłby, że zapis cytowanego już wyżej Dekretu Sobóru Florenckiego dla Greków nie zawierałby zapisu o grzechu pierworodnym i brzmiałby np. tak:
„Dusze tych, którzy umierają w uczynkowym grzechu śmiertelnym, natychmiast zstępują do piekła, gdzie jednak nierównym podlegają karom.”
Limbus parvulorum nie był nigdy zdefiniowany jako osobne miejsce, w jakim na wieczność znajdują się dusze. Pomiędzy teologami prowadzona była dyskusja co do stanu tych dusz, a więc – czy jest to po prostu kojarząca się z inercją „otchłań”, czy stan naturalnej szczęśliwości. Można również sądzić, że niejednorodny jest status dusz w nim się znajdujących, podobnie jak w niebie i „piekle właściwym”. Koncepcja ta idealnie pasuje do całości nauczania Kościoła na temat życia wiecznego, uwzględniając zarówno Bożą sprawiedliwość jak i Boże miłosierdzie. Omówiony dokument Międzynarodowej Komisji Teologicznej w jaskrawy sposób te proporcje burzy.
niedziela, 2 stycznia 2011
Książka na nowy rok !
Dziwny był ten świat katolicki jeszcze 100 lat temu. Z jednej bowiem strony tak wielu wiernych było analfabetami i bazowało na pobożności tradycyjnej, jaka wynikała ze zwyczajów społeczności. Z drugiej strony - nakłady ambitnych książek religijnych były bardzo wysokie a dzięki prasie katolickiej tworzył się autentyczny mainstream, odpowiadający na szerokie potrzeby społeczne.
Dziś zaś mamy spory kłopot, by w trzydziestokilkumilionowej Polsce znaleźć 1000 nabywców "Wykładu Liturgji" bł. abp. Nowowiejskiego
i cały czas szukamy osób zainteresowanych zakupem tego znakomitego dzieła.
Dlatego też reprinty wielu wartościowych książek nigdy się zapewne nie pojawią. Dzięki rozwojowi nowoczesnych technologij możemy jednak je udostępniać korzystając z tak prostych środków jak cyfrowy aparat fotograficzny. Tak się też stało z jedną z ozdób mojej kolekcji ksiąg religijnych.
Ofiara Mszy św. X. Proboszcza Reinersa stanowi monumentalne dzieło poświęcone największemu darowi, jaki pozostawił swojemu Kościołowi Jezus Chrystus. Księga dzieli się na pięć części, przybliżających historię rozwoju Ofiary Eucharystycznej, wyjaśniających znaczenie i pochodzenie poszczególnych modlitw, sposób uczestnictwa we Mszy oraz liturgię na tle roku kościelnego. Jest to piękny przykład owoców XIX-wiecznego ruchu liturgicznego, który stawiał sobie na celu popularyzację wiedzy o Mszy św. wśród wiernych i duchowieństwa.
Zaawansowany czytelnik dzieła x. Reinersa o poglądach tradycjonalistycznych znajdzie tam jednak swoiste „liturgiczne bomby zegarowe”, które wybuchły po Soborze Watykańskim II. Sposób prezentacji pewnych szczegółów teologii Mszy św. antycypuje deformy, jakie wprowadzili przedstawiciele religii posoborowej. Zachęcam do ich wychwytywania na prywatny użytek i porównywania z „aktualnymi” trendami myśli liturgicznej.
Posoborowie zniszczyło katolicką liturgię i liturgikę. W miejsce dzieła Ducha Świętego, rozwijanego przez wieki ku większej chwale Bożej i pożytkowi wiernych, zainstalowano quasiprotestancki kult, w którym pierwsze miejsce przyznano Człowiekowi. Dziś nie powstają takie książki, jak dzieło napisane przez x. Reinersa. Ale ten kryzys Kościoła nie musi trwać do końca świata. Od nas zależy, czy następne pokolenia duchownych będą wychowane w duchu katolickim, czy posoborowym. Zachęcam Państwa do nabywania i digitalizowania wartościowych książek katolickich, które powinny być udostępniane w sieci wszystkim potencjalnie zainteresowanym. Może w ten sposób przyczynimy się do restauracji tradycyjnego katolicyzmu w całym Kościele.
Serdecznie dziękuję za pomoc w udostępnieniu tego dzieła moim znakomitym Kolegom: Panu Dominikowi, który wykonał większość zdjęć oraz Panu Adrianowi, który uploadował plik ze zdjęciami na serwer. Bóg zapłać !!
Najważniejsze: "Ofiara Mszy św." X. Proboszcza Reinersa znajduje się TUTAJ. Klikamy i podążamy za wskazówkami, dzięki którym w ciągu paru minut może się znaleźć na naszych komputerach.
DOPISEK z 15 stycznia: Pan Piotras połączył jpgi w pdf-a. Do pobrania TUTAJ. Dziękuję bardzo !
Dziś zaś mamy spory kłopot, by w trzydziestokilkumilionowej Polsce znaleźć 1000 nabywców "Wykładu Liturgji" bł. abp. Nowowiejskiego
i cały czas szukamy osób zainteresowanych zakupem tego znakomitego dzieła.
Dlatego też reprinty wielu wartościowych książek nigdy się zapewne nie pojawią. Dzięki rozwojowi nowoczesnych technologij możemy jednak je udostępniać korzystając z tak prostych środków jak cyfrowy aparat fotograficzny. Tak się też stało z jedną z ozdób mojej kolekcji ksiąg religijnych.
Ofiara Mszy św. X. Proboszcza Reinersa stanowi monumentalne dzieło poświęcone największemu darowi, jaki pozostawił swojemu Kościołowi Jezus Chrystus. Księga dzieli się na pięć części, przybliżających historię rozwoju Ofiary Eucharystycznej, wyjaśniających znaczenie i pochodzenie poszczególnych modlitw, sposób uczestnictwa we Mszy oraz liturgię na tle roku kościelnego. Jest to piękny przykład owoców XIX-wiecznego ruchu liturgicznego, który stawiał sobie na celu popularyzację wiedzy o Mszy św. wśród wiernych i duchowieństwa.
Zaawansowany czytelnik dzieła x. Reinersa o poglądach tradycjonalistycznych znajdzie tam jednak swoiste „liturgiczne bomby zegarowe”, które wybuchły po Soborze Watykańskim II. Sposób prezentacji pewnych szczegółów teologii Mszy św. antycypuje deformy, jakie wprowadzili przedstawiciele religii posoborowej. Zachęcam do ich wychwytywania na prywatny użytek i porównywania z „aktualnymi” trendami myśli liturgicznej.
Posoborowie zniszczyło katolicką liturgię i liturgikę. W miejsce dzieła Ducha Świętego, rozwijanego przez wieki ku większej chwale Bożej i pożytkowi wiernych, zainstalowano quasiprotestancki kult, w którym pierwsze miejsce przyznano Człowiekowi. Dziś nie powstają takie książki, jak dzieło napisane przez x. Reinersa. Ale ten kryzys Kościoła nie musi trwać do końca świata. Od nas zależy, czy następne pokolenia duchownych będą wychowane w duchu katolickim, czy posoborowym. Zachęcam Państwa do nabywania i digitalizowania wartościowych książek katolickich, które powinny być udostępniane w sieci wszystkim potencjalnie zainteresowanym. Może w ten sposób przyczynimy się do restauracji tradycyjnego katolicyzmu w całym Kościele.
Serdecznie dziękuję za pomoc w udostępnieniu tego dzieła moim znakomitym Kolegom: Panu Dominikowi, który wykonał większość zdjęć oraz Panu Adrianowi, który uploadował plik ze zdjęciami na serwer. Bóg zapłać !!
Najważniejsze: "Ofiara Mszy św." X. Proboszcza Reinersa znajduje się TUTAJ. Klikamy i podążamy za wskazówkami, dzięki którym w ciągu paru minut może się znaleźć na naszych komputerach.
DOPISEK z 15 stycznia: Pan Piotras połączył jpgi w pdf-a. Do pobrania TUTAJ. Dziękuję bardzo !
Subskrybuj:
Posty (Atom)